środa, 30 kwietnia 2014

Kłopot z Królem Learem.


Król Lear Teatr Polski, reż. Jacques Lassalle.

Fot. Marta Ankiersztejn
Z Królem Learem miałem zawsze kłopot. To dzieło Szekspira wymykało się ocenie i nie pasowało do mojego wyobrażenia o angielskim teatrze u progu siedemnastego wieku. Najprawdopodobniej analogiczny kłopot mieli ludzie teatru przez dwa stulecia po premierze i stąd wynikało scalanie wersji, zmiany zakończenia i inne poprawki, które manipulowały losami Kordelii i Leara. Po prostu sztuka nie dawała nadziei, kończyła się fatalnie dla wszystkich bohaterów, nieliczni, którzy przeżywali, tkwili w traumie. W dwudziestym pierwszym wieku ta beznadzieja, okrucieństwo i brak happy endu już  nikogo nie szokuje.

Za każdym razem, kiedy powstawała nowa inscenizacja tego dzieła liczyłem, że usłyszę odpowiedź na najważniejsze pytania: co stało się przed pierwszą sceną? Dlaczego Lear postanowił oddać władzę? Co nim kierowało? Dlaczego doświadczony i silny jeszcze człowiek, skuteczny władca o kilkudziesięcioletnim, królewskim doświadczeniu, posiadający dobrych doradców podjął taką decyzję?

Oczywiście, jak łatwo się domyślić, Jacques Lassalle (reżyseria) i Andrzej Seweryn (Król Lear) nie odpowiedzieli wprost na tak sformułowane pytania. Andrzej Seweryn grał świadomie nie sugerując widzom żadnego pomysłu na odpowiedź, a reżyser dał jedynie do zrozumienia, że decyzja króla nie była podjęta pod wpływem impulsu, ale była przemyślana. Na ścianie komnaty, przed spotkaniem z córkami zawisła mapa z zaznaczeniem podziału królestwa na trzy części, tak więc Lear przygotował i przemyślał wcześniej cały konkurs prezentacji miłości do starego ojca. Na pozostałe pytania, jak zwykle, widz musiał odpowiedzieć sam.

Wielu wybitnych aktorów zmagało się z rolą Króla Leara, a teraz Andrzej Seweryn może zapisać kolejne zwycięstwo na swej artystycznej drodze. Był perfekcyjny. Pokazał swój kunszt. Jest to jego wybitna rola. Nie grał starego króla. Był Królem Learem.

Fot. Marta Ankiersztejn
Dzielnie sekundował mu Jarosław Gajewski (Błazen), który potrafił zaprezentować sylwetkę błazna - filozofa, błyskotliwego oraz ironicznego twórcę celnych ripost i złotych myśli. Taki Błazen był potrzebny królowi i działał na niego wręcz ożywczo. Niektórzy twierdzą nawet, że Błazen był częścią postaci Leara. Wbrew pozorom, Gajewski nie mówił ze sceny wielu śmiesznych rzeczy, a jednak widownia reagowała bardzo żywiołowo. Geniusz Szekspira i świetna interpretacja artysty pozwoliły na to, aby wykorzystać występujące w tej sztuce zjawisko relatywizacji poczucia humoru, a więc jego zmiany w relacji do prezentowanego w sztuce, skrajnego poziomu bólu i nieszczęścia.     

Scenografia (Dorota Kołodyńska) była ascetyczna i minimalistyczna, z dwoma wyjątkami: bogatej projekcji (Mikołaj Molenda) obrazów i dźwięków burzy, która wywarła na mnie ogromne wrażenie oraz końcowej sceny teatru cieni ilustrującej marsz rycerzy niosących ciała Leara i jego córki. Brakowało mi natomiast w kilku momentach intensywniejszego oświetlenia kierowanego na artystów, nie było ich po prostu wyraźnie widać, a myślę, że można to było zrobić bez uszczerbku dla podtrzymania mrocznej atmosfery.

Równie minimalistyczny był świat muzyczny spektaklu (Mirosław Jastrzębski). Kilku kluczowym scenom towarzyszył dokuczliwy, jednostajny dźwięk podkreślający klimat zdrady, zbrodni i nieuchronności katastrofy. Brak muzyki nie przeszkadzał i był świadomym zabiegiem reżyserskim.

Przyznam, że nieco obawiałem się, czy wybitny reżyser, sercem artysta francuski Jacques Lassalle, który ma we krwi wyrafinowanego Moliera będzie w stanie oddać atmosferę bardziej „kuglarskiego” i „błazeńskiego”, angielskiego teatru szekspirowskiego. Moje obawy nie spełniły się, poza jednym wyjątkiem. Skądinąd trafny pomysł, aby postaci w przedstawieniu znikały bądź pojawiały się w kilkunastu miejscach, przechodząc często wśród widzów nie wypalił w całości, a to z powodu dramatycznej koturnowości, którą prezentowali prawie wszyscy pojawiający się kolejno aktorzy. Defilowali równo, jak żołnierze, a przecież aktor grający gońca, czy zmęczonego konną jazdą posłańca mógłby zróżnicować nieco tempo swojego ruchu scenicznego. To był drobiazg, ale bardzo rzucający się w oczy i akcentowany echem kroków, które nie były zagłuszane muzyką.

Spędziłem blisko cztery godziny obcując z Szekspirem i doznając wielu wzruszeń, ale wszystko wskazuje na to, że z Królem Learem będę ponownie miał kłopot. Znowu będę czekał na kolejną inscenizację, która da mi nowe, prawdziwe odpowiedzi.


I bardzo dobrze. 

Kurzy się!

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pojemne serce artysty.

"Kabaret warszawski" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze.

Fot. Magda Hueckel
Kilka dni temu wreszcie udało mi się obejrzeć "Kabaret warszawski" w Nowym Teatrze w Warszawie. Lepiej późno i zdecydowanie lepiej, niż wcale.

Wspaniałe tempo, doskonałe melodie (Paweł Mykietyn) w profesjonalnej interpretacji ( Bomert, Maślanka, Stankiewicz i Włodarek) oraz liczne, wyborne cytaty muzyczne od Wagnera po Radiohead, zmysłowy taniec, doborowa obsada, a w niej piękne kobiety i przystojni mężczyźni oraz pomysły inscenizacyjne na medal, to najkrótsze podsumowanie spektaklu. Przedstawienie zapewniło widzom prawie pięć godzin przeżyć artystycznych wywołując wszystkie dostępne reakcje z wyjątkiem obojętności: od rubasznego śmiechu, przez zadumę do wzruszeń i łez.

Pierwsza część spektaklu to wizja niemieckiego, przedwojennego kabaretu  á la Bob Fosse. Przyjemną koniecznością jest zwrócenie uwagi na brawurową kreację Magdaleny Cieleckiej (Sally Bowles) za którą słusznie otrzymała nagrodę „Wdecha”2013. Aktorka potrafiła w pełni wykorzystać możliwości interpretacyjne piosenek, opanowała perfekcyjnie bardzo trudną technikę ruchu scenicznego zaproponowanego przez Claudea Bardouila, a do tego prezentowała się znakomicie w kostiumach. (Małgorzata Szczęśniak). Ze wzruszeniem i podziwem obejrzałem też grę wybitnych artystów starszego pokolenia: Stanisławy Celińskiej, Ewy Dałkowskiej i Zygmunta Malanowicza.

Fot. Magda Hueckel
W drugiej części perwersję i wyuzdanie rodem z gejowskiego klubu w Nowym Jorku prezentowali doskonale  Bartosz Gelner, Piotr Polak, Maciej Stuhr, a całość cudownie pointował Jacek Poniedziałek. Zwracam uwagę na fenomenalną scenę orgii homoseksualnej w rytmie pieśni Hallelujah Leonarda Cohena okraszonej udziałem Maji Ostaszewskiej i Magdaleny Popławskiej (wybitna, cała rola).

Spektakl to efektowny patchwork Krzysztofa Warlikowskiego, reżysera o pojemnym, artystycznym sercu, który połączył teatr, kabaret, taniec, film, musical, a nawet cyrk w interesującą, spójną całość.

Fot. Magda Hueckel
Reżyserski przekaz tej inscenizacji, to wielka obawa i krzyk artysty, że ludzie którzy w jakiś sposób różnią się od innych ze względu na kolor skóry, preferencje seksualne, czy tylko przez umiłowanie wolności i swobodnej sztuki, tak łatwo mogą być prześladowani, odtrącani, szykanowani, a nawet zabijani. Tak działo się w przeszłości i tak dzieje się w naszych czasach. To smutne i tragiczne, a więc korzystajmy i tym mocniej cieszmy się sztuką!

Warto przypomnieć, że spektakl święci triumfy nie tylko w Warszawie, ale również we Francji. Szkoda, że Nowy Teatr nie ma możliwości wystawiania „Kabaretu” częściej.

Kurzy się!

środa, 16 kwietnia 2014

„Szapocznikow. Stan nieważkości/No Gravity”

„Szapocznikow. Stan nieważkości/No Gravity” w reż. Barbary Wysockiej - impreza towarzysząca 34 WST.

Alina Szapocznikow była rzeźbiarką, która odnosiła sukcesy artystyczne na Zachodzie i Wschodzie, co nie było łatwe w czasach komunistycznych. Świadczy to zarówno o dużej sile jej sztuki jak i o ogromnej energii, dzięki której artystka pokonywała przeciwności. Aktualnie rzeźby  artystki znajdują się w najbardziej prestiżowych galeriach świata: Tate Modern  oraz  Centre Georges Pompidou. Niedawno w nowojorskim MoMA odbyła się wystawa twórczości Aliny Szapocznikow pt. „Sculpture Undone 1955-1972”. Przegląd prac artystki spotkał się z przychylnymi recenzjami między innymi w The Guardian i New York Times. Szapocznikow uważana jest za prekursorkę rzeźby  konceptualnej w Polsce oraz za pionierkę nurtu feministycznego. Aktualny trend polegający na eksponowaniu kontekstu gender w sztuce dodatkowo przyczynia się do wzrostu jej popularności.

Aktorka i reżyserka Barbara Wysocka napisała scenariusz, wyreżyserowała i opracowała muzycznie spektakl. Jako koproducent występowała Centrala pod wodzą Marty Kuźmiak, a w przedsięwzięciu uczestniczyły także Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie oraz Teatr Polski we Wrocławiu. Scenografia spektaklu była ascetyczna i składała się głównie z czaszy spadochronu, który został przygotowany w taki sposób, żeby dwójka aktorów: Barbara Wysocka i Adam Szczyszczaj mogli na bieżąco, w czasie spektaklu swobodnie zmieniać jego ustawienia przy pomocy systemu linek i bloczków. Akcji na scenie towarzyszyły prezentacje filmowe wyświetlana na ekranie. Dzieła artystki były prezentowane jedynie w formie miniatur. Pomimo zbliżeń uzyskanych przy pomocy kamery cyfrowej, nie można było mówić o dobrej jakości i czytelności obrazu. Wielka szkoda, liczyłem na okazalszą prezentację rzeźb i rysunków artystki, bo jej prace nie są jeszcze znane szerokiej publiczności w Polsce, a zasługują na to.

Aktorzy przybliżali nam postać Szapocznikow inscenizując dialogi, cytując listy lub wywiady artystki. W tym samym czasie Barbara Wysocka odtwarzała fizyczną pracę rzeźbiarki i na oczach widzów powstawały gipsowe odlewy różnych części ciała, co było charakterystyczne dla twórczości Szapocznikow.


Z tej gmatwaniny słów, obrazów i gipsu wyłaniał się powoli obraz artystki, rzeźbiarki, kochanki, matki, kobiety, która miała wilczy apetyt na życie. Wprost je pochłaniała. Szapocznikow chciała żyć intensywnie, odczuwała silną potrzebę „nadrabiania” utraconych przez wojnę i chorobę lat. Paradoksalnie, niska temperatura i zapach świeżej farby odczuwane w dolnej sali Muzeum Sztuki Nowoczesnej potęgowały odczucie autentycznego obcowania z rzeźbiarką w jej pracowni. Spektakl obejrzałem z dużym zainteresowaniem i jestem przekonany, że inscenizacja skłoni wielu odbiorców do zapoznania się z twórczością Aliny Szapocznikow.

Kurzy się!

wtorek, 15 kwietnia 2014

Popo i Pipi

"Leonce i Lena" w reż. Łukasza Fijała w Teatrze Studyjnym PWSFTViT w Łodzi.

Karl Georg Büchner, genialny niemiecki pisarz, poeta, dramaturg, naukowiec i rewolucjonista napisał Leonce i Lenę w 1836 roku z przeznaczeniem na ogłoszony w Stuttgarcie konkurs: "na najlepszą, jedno lub dwuaktową komedię prozą lub wierszem". Z przyczyny niedotrzymania terminu dostarczenia dzieła, ta w istocie trzyaktowa komedia została odesłana autorowi bez przeczytania i zapomniana czekała kolejne 60 lat na swoją premierę. Erich Kästner, nieżyjący niemiecki krytyk teatralny i pisarz o uznanym w Niemczech dorobku uważał sztukę "Leonce i Lena" za jedną z kilku najważniejszych komedii klasycznych języka niemieckiego. Moim zdaniem komedia nie wytrzymała próby czasu, pomimo uwspółcześnienia tekstu niezłym, autorskim przekładem Łukasza Fijała.

Władze Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi zdecydowały się na eksperyment i reżyserię spektaklu dyplomowego wystawianego w Teatrze Studyjnym w Łodzi powierzyły właśnie autorowi przekładu, studentowi PWST z Krakowa, a nie doświadczonemu reżyserowi bądź aktorowi. Trzeba przyznać, że z tego karkołomnego zadania młodzież: reżyser, studentki i studenci z Łódzkiej Szkoły Filmowej wywiązali się zaskakująco dobrze.

Akcja komedii rozgrywa się w dwóch nierzeczywistych krajach: "Popo", co w języku dziecięcym oznacza pupę i "Pipi", czyli siusiu, co określiło od razu nierealność przedstawionego w komedii świata. Intryga jest klasyczna, dworska. Książę królestwa Popo grany w jednym spektaklu zamiennie przez Michała Barczaka i Pawła Dobka został przymuszony wymogami polityki do wzięcia za żonę księżniczki z kraju Pipi. (Anna Pijanowska) Młodzi nie zgadzając się na ślub bez miłości uciekają, a i ich ucieczka staje się podstawą do zbudowania całej intrygi.

Reżyser sprawiedliwie rozdzielił znaczące role pośród wszystkich studentów, niestety, partie kobiece w sztuce są marniutkie i nieznaczące, a więc dwie młode artystki miały znacznie mniejsze pole do popisu niż panowie, tym niemniej, moją uwagę zwróciła Anna Pijanowska, aktorka o klasycznej, szlachetnej urodzie, która wydaje się, że jest stworzona do ról księżniczek i arystokratek. Pośród panów zdecydowanie podobał mi się Jakub Kryształ (Ochmistrz, Mistrz Ceremonii, Prezydent, Kaznodzieja) oraz niezwykle sprawny fizycznie Paweł Dobek.

Warto w kontekście tego przedstawienia dodać, że w pierwszej dekadzie maja br. w Łodzi odbędzie się festiwal spektakli dyplomowych wszystkich wydziałów aktorskich i będzie to idealna okazja do porównania umiejętności i talentu absolwentów wydziałów aktorskich w kraju.


Kurzy się!

sobota, 12 kwietnia 2014

Transsyberyjskim ekspresem ku człowieczeństwu: "Lód" teatru Provisorium z Centrum Kultury w Lublinie na 34 WST

Janusz Opryński wykonał tytaniczną pracę przygotowując adaptację sceniczną epopei Jacka Dukaja „Lód”. Z uwagi na objętość powieści reżyser dokonał selekcji wątków, a i tak w efekcie tego wyboru powstała inscenizacja, która trwa grubo ponad trzy godziny. Scenografia została przygotowana w sposób bardzo pomysłowy i oszczędny. (Justyna Łagowska) Układ wózków pozwalał imitować ruch, a także wnętrza transsyberyjskiego ekspresu. Godne uwagi były też użyte w przedstawieniu kapitalne rekwizyty (Waldemar Brysiak) przy pomocy których dosłownie szalał na scenie Łukasz Lewandowski (Nikola Tesla) tworząc oryginalną kreację genialnego wynalazcy i wizjonera.

Pierwsza część sztuki była znakomita. Wartka narracja, świetna, brawurowa gra aktorska. Sceny, które były rozgrywane w trójkącie:  Łukasz Lewandowski, Eliza Borowska (Christine Filipov) i Sławomir Grzymkowski (Benedykt Gierosławski), który stworzył w całym przedstawieniu wybitną kreację godne były pokazania w najlepszym kabarecie.

Główny bohater podczas podróży, pod wpływem różnorakich zdarzeń i spotykanych kolejno ludzi, zmieniał się z karciarza i lekkoducha w człowieka poszukującego. Poszukującego dosłownie, gdyż chciał odnaleźć swojego ojca, ale również poszukującego Ojca w sensie transcendentalnym. Można powiedzieć, że ta transsyberyjska podróż ukształtowała go. Stawał się na oczach widzów wrażliwym, prawdziwym człowiekiem.

Druga część przedstawienia była inna, bardziej uduchowiona i pełna symbolicznych znaczeń. Twórcy spektaklu postawili szereg pytań dotyczących Rosji, a także Polaków, zarówno potomków zesłańców żyjących na Syberii i tych znad Wisły. Konotacje polityczne i analiza relacji Polski i Rosji na szczęście nie wysunęły się na pierwszy plan. Oto nie trzeba było się „martwić”, gdyż współczesne wydarzenia na Krymie i tak samodzielnie dopisały nowy kontekst do tej sztuki. Twórcy skoncentrowali się na indywidualnych przeżyciach duchowych bohatera i dzięki temu inscenizacja zachowała wysoki, artystyczny poziom bez taniej dydaktyki. Przedstawienie było dokładnie zaplanowane, czułem, że najmniejsze detale były przedyskutowane, zagrane i sprawdzone wielokrotnie, a artyści na scenie pokazali kunszt.


Reżyser zdradził na konferencji po spektaklu, że pracuje nad kolejnym, dużym pomysłem. Zacieram ręce i czekam z niecierpliwością!
Kurzy się!

wtorek, 8 kwietnia 2014

7 stacji po drodze do Damaszku na 34 „Warszawskich spotkaniach teatralnych”.

"Do Damaszku" w reż. Jana Klaty, przedstawienie z Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie.

Dramat został napisany przez protoplastę ekspresjonizmu i prekursora surrealistycznych technik teatralnych Augusta Strindberga. „Do Damaszku” uważa się za jego najbardziej wyrafinowane dzieło. Obawiam się, że paletę kodów kulturowych tej sztuki opartej na wielu różnorodnych mitach, symbolach i ideach w pełni mógłby zrozumieć wyłącznie jego starszy kolega Henryk Ibsen, któremu zresztą autor przesłał egzemplarz sztuki wraz ze specjalną dedykacją.  Od czasu premiery minęło przeszło 100 lat, jakie kody pozostawili nam do odcyfrowania współcześni twórcy spektaklu przygotowanego w oparciu o adaptację Sebastiana Majewskiego?  

Mroczna scena rodem z koncertów Merlina Mansona, światła, które prześlizgiwały się po ustawionych wielopiętrowo gabionach wypełnionych czaszkami. Mirek Kaczmarek, autor scenografii po raz kolejny udowodnił, że ma artystyczny smak i potrafił oddać mroczny  klimat przedstawienia. Artyści na koniec spektaklu kłaniają się tej ścianie czaszek. To z pewnością hołd złożony przeszłym pokoleniom. Przeszłym pokoleniom artystów, być może aktorom Starego Teatru, Konradowi Swinarskiemu i wszystkim mistrzom sztuki teatralnej, którzy odeszli.

Marcin Czarnik (nieznajomy) jeździł po scenie na rowerowej imitacji motocykla typu chopper. Jan Klata uczynił z nieznajomego artystę muzyka, który przechodził kryzys twórczy, a także kryzys wieku średniego. Mężczyzna podróżował po stacjach, wizerunkach własnego życia. Na każdej stacji towarzyszyły mu różne osoby. Dwie z nich przykuły moją uwagę:   Jaśmina Polak (pani), która bezpretensjonalnie, z dużą naturalnością prezentowała postać młodej, zauroczonej artystą dziewczyny, ale nie pozbawionej zmysłu praktycznego i zapobiegliwości. Drugą postacią był Krzysztof Globisz (żebrak), który dołożył do tego skomplikowanego świata analizy duchowej szczyptę dobrej gry aktorskiej ze starej szkoły.

Zdecydowanie mogły podobać się motywy muzyczne spektaklu, opracowane przez Jana Klatę. Z lubością słuchałem mrocznego bluesa, który towarzyszył artyście-nieznajomemu na jednej ze stacji.  

W listopadzie 2013 roku grupa określająca się jako obrońcy podstawowych wartości zakłóciła przebieg tego przedstawienia w Starym Teatrze w Krakowie. Dla wielu widzów, którzy w nadkomplecie przybyli na przedstawienia festiwalowe w Warszawie, ten incydent stał się przyczynkiem do oceny: co takiego było w tej inscenizacji, że wywołało protest?  Z pełną odpowiedzialnością donoszę, że tego kodu nie odcyfrował nikt.

Kurzy się!



Caryca przyjechała do Warszawy. 34 „Warszawskie spotkania teatralne”

fot. Michał Walczak
Nareszcie. Warszawa mogła zobaczyć „Carycę Katarzynę” Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina. Minął już rok od premiery sztuki w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, a spektakl dalej wzbudza kontrowersje i ogromne zainteresowanie. Scena Teatru Dramatycznego im. Tadeusza Łomnickiego na Woli pękała w szwach podczas dwóch festiwalowych przedstawień „Carycy". Nikt nie narzekał z powodu drobnych niedogodności i tłoku. Warto było przyjść.
Na temat tej inscenizacji napisano już wiele, rozebrano ją na czynniki pierwsze i przypisano jej różne przesłania. Czasem, aż za daleko idące, zwłaszcza jeśli chodzi o świat polityki. Dorzucę teraz swoje trzy grosze do chóru pochwał, bo świetnych przedstawień nie ma wcale tak wiele, a to jest i warto je chwalić. 

Scenografię i kostiumy do spektaklu przygotował doświadczony artysta Mirek Kaczmarek. Było oszczędnie, ale w wyrafinowany sposób. Kostiumy z epoki powieszono na linkach, nad sceną, tak jak w górniczej szatni zostawia się ubrania. Artyści pozostali w bieliźnie, co natychmiast aktywowało odczucie, że obcujemy z ich światem od strony łaźni i alkowy. Do tego należy wspomnieć koniecznie rekwizyty w stylu Marcela Duchampa: pisuar i zabawną makietkę teatrzyku do oględzin piersi tytułowej bohaterki. Zdałoby się powtórzyć za mistrzem:  sztuka nie jest do patrzenia, ale do myślenia, bo rekwizyty przecież symbolicznie opisują relację postaci z otoczeniem. Video-prezentacje w tle uzupełniały przekaz sceniczny, a nie zastępowały go. Genialna była scena duetu Ałły Pugaczowej z ekranu i Tomasza Nosińskiego (Stanisław August Poniatowski) ze sceny, podczas wykonania piosenki „Milion purpurowych róż”.

fot. Michał Walczak
Joanna Kasperek (Elżbieta Romanowna) potrafiła beznamiętnie, a jednocześnie zabawnie pokazać prokreacyjne ukierunkowanie swych matczynych uczuć do syna oraz instrumentalne z tego powodu zainteresowanie przyszłą synową. Niektóre sceny z udziałem artystki i  Dawida Żłobińskiego (kanclerza) były po prostu wyborne. Wreszcie sama rola tytułowa – Marta Ścisłowicz (Katarzyna II). Z trudną i wymagającą kreacją poradziła sobie wyśmienicie. Grała, a nie zagrywała się. Potrafiła pokazać, co jest ważne dla jej bohaterki. W części scen aktorka występowała bez kostiumu, ale nie epatowała swoją nagością, a jej cielesność stanowiła jedynie punkt wyjścia do aktorskiej wypowiedzi. Duże brawa dla artystki i Wojciecha Niemczyka (Piotr I) za odegranie z wielką klasą i kulturą sceny seksu carskiej pary. W obrazie, pomimo nagości artystów nie było pornografii, ani nawet nie było… seksu. Artyści odegrali mechanistyczno-prokreacyjno-sukcesyjny obowiązek. Na deser była kolorowa scena tańca z prochami matki wykonana stylowo przez Andrzeja Platę (Paweł I) przy piosence Kate Bush „Wichrowe wzgórza”.  

„Caryca”, to pięknie napisana przez Jolantę Janiczak bajka o życiu Katarzyny Drugiej Wielkiej. Dramatopisarka i reżyser oczyścili ze starych dekoracji świat mitów o Katarzynie II i zademonstrowali nam młodą kobietę, która używała swojego ciała tak, jak inni używają swojej wiedzy i kompetencji, aby zrobić karierę. Katarzyna rozumiała, że w jej świecie nie ma połowicznych rozwiązań. Musiała dać z siebie wszystko. Zaryzykowała i wygrała. Tak jak wygrali twórcy przedstawienia.



Kurzy się!