poniedziałek, 30 czerwca 2014

Mocny akcent na koniec sezonu

Mocnym akcentem zamykają sezon artyści z Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Artura Tyszkiewicza to przedstawienie ze wszech miar udane.

Reżyser odwrócił umiejscowienie sceny i widowni. Ten prosty zabieg pozwolił uzyskać bardzo oryginalny efekt przestrzenny wewnętrznego dziedzińca oraz dał możliwość rozgrywania scen spektaklu na kilku poziomach balkonów tego pięknego, zabytkowego obiektu (blisko 130 lat nieprzerwanej pracy teatru w tym samym budynku).  Z kolei scena, która znalazła miejsce na agorze dała szansę gry praktycznie wśród publiczności. I tak właśnie było, reżyser przygotował wiele sytuacji, w których aktorzy i widzowie mogli wspólnie występować, co dostarczyło odbiorcom sztuki niezapomnianych przeżyć i nadało oryginalności temu spektaklowi. Brawo za ciekawy pomysł inscenizacyjny!

Ale na tym nie koniec. Artur Tyszkiewicz przygotował adaptację sceniczną powieści Michaiła Bułhakowa różniącą się od tych, do jakich byłem przyzwyczajony. Reżyser zrezygnował ze sceny spotkania Jezusa z Poncjuszem Piłatem, co od strony technicznej ułatwiło zachowanie jedności czasu narracji, a od strony artystycznej pozwoliło skoncentrować się na opisie działania czystego, absolutnego zła, które uosabiał Woland (Przemysław Stippa).

fot. Mateusz Wajda
Ten odważny wybór wyszedł przedstawieniu na dobre, a Przemysław Stippa udźwignął odpowiedzialność, jaka na nim spoczęła i zaprezentował bardzo wysoki poziom artystyczny. Woland w jego wykonaniu był zimny, diabelski i w postmodernistycznym stylu. Artysta umiejętnie pokazał potęgę i mroczną siłę zła.  Momentami doświadczałem niemal fizycznego chłodu zionącego od Wolanda.  Aktor umiejętnie dobierał środki różnicując gesty i techniki głosowe w poszczególnych scenach. Widać było też, że gra we wspaniałych kostiumach ( Justyna Elminowska) sprawiała mu przyjemność, czego dowodem był ekspresyjny taniec we wcieleniu diabelskiego kozła w scenie balu.

Dobrych i bardzo dobrych kreacji w tym spektaklu było więcej. Ujmujący i naturalny był Daniel Salman (Żorż Bengalski), który był wręcz rewelacyjny w scenie dialogu z Wolandem, a zagrał  tę odsłonę już po własnej, scenicznej dekapitacji!
Daniel Dobosz (Korowiow) oraz Wojciech Rusin (Behemot) przez cały spektakl grali bez jednej fałszywej nuty. Daniel Dobosz wplótł w swoją rolę odrobinę rosyjskiego liryzmu, a Wojciech Rusin pokazał nielichy talent komediowy. Wielki szacunek i podziw wzbudziły bezbłędnie wykonane przez artystów niesamowite, iluzjonistyczne sztuczki.

Kolejnymi mocnymi punktami kompanii Wolanda byli Jacek Król (Azazello) i prostolinijna Hella (Lidia Olszak). Jacek Król grał z pięknie wytatuowaną twarzą świetnie kreując „cyngla” do zadań specjalnych. Na scenie wybornie potrafił pokazać kontrast jego w gruncie rzeczy refleksyjnego charakteru i bezradności wobec kobiet z obrazem okrucieństwa jakie zadawał w służbie szatana. Lidia Olszak znalazła swój, oryginalny sposób na pokazanie postaci Helli, która jawiła się w jej interpretacji jako bezpruderyjna, dynamiczna i skuteczna wykonawczyni poleceń Wolanda, która była jednak zupełnie pozbawiona tzw. talentów miękkich, wywołując wrażenie, że proces rekrutacji do służb pomocniczych szwankował również u szatana.

fot. Mateusz Wajda
Przeciwwagą dla chłodu i mroku Wolanda była postać Mistrza (Janusz Łagodziński). Ciepły ton, wyrozumiałość, mądrość i cierpliwość, które artysta świetnie pokazał w scenach rozmów z poetą Iwanem Bezdomnym (bardzo udana, bezpretensjonalna rola Pawła Kosa) pozwalają mi wyróżnić kolejnego aktora w tym spektaklu.

Ruch sceniczny (Maćko Prusak) był następnym atutem sztuki. Mam przed oczami przede wszystkim dwie znakomite sceny: balu u Wolanda oraz partii szachów.  Szczególnie bal pozostawił we mnie wibrację i rytm narastającego, diabelskiego transu, który podkreślała odpowiednio dobrana muzyka. ( Jacek Grudzień)

Mistrz i Małgorzata to dzieło do którego często i chętnie wracają twórcy teatralni. Inscenizacja przygotowana w Lublinie wyróżnia się oryginalnością i nietypowym rozłożeniem akcentów. Spektakl jest bardzo atrakcyjnym zwieńczeniem sezonu w Teatrze im. Juliusza Osterwy.

Kurzy się!


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Aktorska sztuka świadomego milczenia

"Once" Derevo Theatre i “The Best of" Bodecker & Neander Compagnie w ramach XIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu na scenach Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Były to dwa ostatnie przedstawienia XIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu znakomicie przygotowanego przez Dyrektora Artystycznego, świetnego mima i reżysera Bartłomieja Ostapczuka, który na określenie sztuki, którą uprawia używa określenia zacytowanego w tytule recenzji.

Once, Derevo mat. Teatru Dramatycznego
Derevo wystąpiło na Scenie na Woli im. Tadeusza Łomnickiego. Ta rosyjska grupa rezydująca w Niemczech scharakteryzowana została określeniem „theatre physical”. Artyści przygotowali przedstawienie, które opowiadało o perypetiach dwojga zakochanych. Anton Adasinsky zadedykował sztukę wszystkim klownom, a szczególnie jego mistrzowi, performerowi  “Slavie” Poluninowi, z którym pracował w latach osiemdziesiątych. Teatr ciała, to stanowczo za ubogie określenie jeśli chodzi o podsumowanie występu artystów z Dereva. Ta historia o perypetiach miłosnych została zrealizowana z wielkim rozmachem. Kapitalna, pomysłowa scenografia oraz znakomite rekwizyty i kostiumy pomogły artystom w nawiązaniu bliskiej relacji z widownią, która od początku spektaklu żywo reagowała na wydarzenia dziejące się na scenie i poza nią(!).  A działo się dużo: fabułę przedstawienia stanowiła poetycka historia miłości dwojga ludzi, których uczucie niesie na kometach aż do granicy nieba, a On snuje sceniczne wizje bohaterskich czynów po to, aby zaskarbić sobie oprócz miłości również Jej podziw. We wszystko zaplątany był jeszcze niezdarny amorek, który budził sympatię, ale kompletnie nie radził sobie ze swoją robotą. Znakomita i do szpiku kości rosyjska tradycja artystyczna uwidoczniona w tym spektaklu była łatwa do identyfikacji. Czasami artyści Dereva ocierali się o granicę kiczu, ale czymże jest w istocie sztuka klownów?

BODECKER & NEANDER
mat. Teatru Dramatycznego
Z kolei „The Best Of” zagrano dzień później na scenie im. Gustawa Holoubka w PKiN i było składanką etiud scenicznych wybranych przez mimów z Bodecker i Neander Compagnie. Ci artyści czerpią pełnymi garściami z europejskiego dorobku kulturalnego, a jeśli chodzi o ruch sceniczny są kontynuatorami francuskiej tradycji pantomimy Marcela Marceau. Spektakl składał się z krótkich, perfekcyjnie przygotowanych scen, w których mimowie wyśmiewali  ludzkie przywary, uleganie pokusom i namiętnościom. Niektóre etiudy bawiły, inne zmuszały do zastanowienia nad życiem i przemijaniem. Artyści po mistrzowsku opanowali sztukę narracji gestem i mową ciała oraz posługiwania się rekwizytami z arsenału iluzjonistów.
Spektaklowi towarzyszyła idealnie współtworząca odpowiedni klimat muzyka. Spośród wszystkich wspaniałych etiud, szczególnie upodobałem sobie dwie: „małą kawiarnię”, w której mimowie brawurowo zademonstrowali  sceny pościgu żywcem wyjęte z filmu Mission Impossible, a także „pokój 204”, w której Wolfram von Bodecker idealnie odegrał staruszkę, która była bardzo samotna, a każdy jej kontakt z drugim człowiekiem działał na nią terapeutycznie, skuteczniej od najlepszego nawet lekarstwa. W wizji artystycznej ważną rolę odegrało kapitalne oświetlenie, które tworzyło akcję kilku etiud na równi z grą aktorską i umożliwiało pokazanie niesamowitych tricków. Patrząc na drobiazgowo wyreżyserowane gesty zastanawiałem się, ile dni wytężonej pracy wymaga przygotowanie takiej jednej, nawet pozornie łatwej etiudy. Artyści, których widzieliśmy na scenie to prawdziwi mistrzowie detalu, a w szczegółach tkwi siła, jak zawsze!

Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu to najważniejszy tego typu festiwal w Europie. Brawa dla Bartłomieja Ostapczuka i Przyjaciół za jego przygotowanie! 
Mam nadzieję, że za rok, jubileuszowy, XV Festiwal wypadnie jeszcze okazalej, bo to, że przyciągnie na przedstawienia i warsztaty tłumy uczestników z całego kraju i zza granicy, to pewnik.


Kurzy się!

niedziela, 22 czerwca 2014

Tęcza na Polibudzie.

Lubię Teatr, ale kiedy obcuję z Poezją, Muzyką, Historią (1), Architekturą, Rzeźbą, Malarstwem (2),



Nauką (3) i wspaniałymi wynalazkami transportu kolejowego (4) oraz połączenia Ameryki i Europy drutem telegraficznym (5) oraz patrzę na zbliżenie cywilizacji europejskiej z kulturą Wschodu (6)…




               
to serce rośnie.

Wszystkie pocztówki ilustrują cykl alegorycznych obrazów Jana Matejki z auli Politechniki we Lwowie. Pocztówki wykonane ca. 1910. Eksponaty dostępne w serwisie http://www.polona.pl/



Kurzy się!

czwartek, 19 czerwca 2014

„Kotka na gorącym, blaszanym dachu” w Teatrze Narodowym w Warszawie.

W przypadku tej realizacji publiczność ignoruje liczne, niepochlebne recenzje i wali tłumnie na spektakl, szczelnie wypełniając widownię Sceny przy Wierzbowej, jednej ze scen Teatru Narodowego. Sztuka od wielu miesięcy „idzie” przy nadkompletach. Ogromna popularność artystów biorących udział w przedstawieniu magnetycznie przyciąga widzów, a krytyka pobudza tylko do obejrzenia spektaklu i własnej oceny.

Dlaczego „Kotka na gorącym, blaszanym dachu” Tennessee Williamsa wystawiona w Teatrze Narodowym w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza zostawiła mnie z poczuciem niedosytu?

fot. Robert Jaworski
Dlatego, że wybitny Janusz Gajos (Duży Tata) w kluczowej scenie rozmowy z Brickiem (Grzegorz Małecki) skupił się bardziej na uwydatnieniu efektownych i rubasznych detali, niż na zbudowaniu autentycznej postaci ojca zmuszonego przez śmiertelną chorobę do refleksji nad własnym życiem i przyczynami braku porozumienia z synem.
Również z tego powodu, że efektowna Edyta Olszówka (Margaret) rozhuśtała swoją rolę potężnymi emocjami, co nie było nieodzowne aż w takim wymiarze. Grała wszak kobietę, która chłodno kalkulowała i wykorzystywała swoje atuty w walce z Mae (Beata Ścibakówna) w wyścigu synowych o rodzinną sukcesję.
Ponieważ nieudane: plastyczna i muzyczna oprawy spektaklu nie ułatwiły artystom tworzenia odpowiedniej relacji z widownią.

Uderzający brak szacunku dla swoich najbliższych, hipokryzja w relacjach ze społecznością lokalną i religijną, żądza bogactwa oraz gburowaty, prostacki język uwypuklony soczystym tłumaczeniem Jacka Poniedziałka to obraz self made mana – Dużego Taty,  który dorobił się i urzeczywistnił american dream. Ówczesne Południe USA nie było jak ze snu. Obowiązywała wciąż segregacja rasowa i pruderyjne normy obyczajowe, których przekroczenie potrafiło zrujnować niejeden życiorys, co pokazał Tennessee Williams we wcześniejszym „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Niepokój Dużego Taty spowodowany domniemanym homoseksualizmem syna, nie zaskakiwał w tym kontekście.

Widzowie, którzy żywo reagowali podczas trwającego 105 minut spektaklu odebrali filozoficzno-artystyczny przekaz o tym, że czasami najtrudniej porozumieć się z ludźmi, z którymi jest się najbliżej. Pozostali z zapadającymi w pamięć scenami walczących Kocic: Margaret i Mae, które nie żałowały swych ostrych pazurów i drapały na lewo i prawo, walcząc o majątek i akceptację swoich mężczyzn. Potwierdzili swoje przeczucia, że nowobogackie rodziny o pokazanej w dramacie hierarchii wartości są wciąż takie same, również  tu i teraz, w Polsce. Przypomniano im, że ludzie na szczęście różnią się między sobą i każdy, tak jak Brick, powinien mieć prawo do życia opartego na własnych wyborach.


Otrzymali zaskakująco dużo, jak na „nieudaną” inscenizację.

Kurzy się!

czwartek, 12 czerwca 2014

Duża przyjemność na Małej Scenie

„Jakobi i Leidental” Hanocha Levina w reżyserii Marcina Hycnara w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

„Jakobi i Leidental” Hanocha Levina to piękna, liryczna komedia o przyjaźni, skomplikowanych relacjach pomiędzy kobietami i mężczyznami oraz o ludzkiej pogoni za szczęściem. Reżyser spektaklu Marcin Hycnar nie eksperymentował i dał pole do popisu trójce świetnych aktorów. Wszyscy sprawili się znakomicie. Edyta Olszówka (Rut Szahasz) pokazała pełnię talentu i umiejętności. Bawiła, wzruszała i zaskakiwała brawurą w interpretacji wielu scen. Chaplinowski, rozczulający Jacek Braciak (Dawid Leidental) znakomicie nawiązywał relację z publicznością i potrafił pokazać, co oznacza sprawność fizyczna i taniec z fasonem. Michał Starski (Itamar Jakobi) wprowadzał na scenę nutę melancholii, acz z wyrafinowanym, komediowym smakiem.

fot. Magda Hueckel
Godna podkreślenia była pomysłowa, znakomicie zaprojektowana modułowa scenografia spektaklu (Julia Skrzynecka). Po kilku scenach wydawało się, że nie czeka widzów już żadna niespodzianka związana z konstrukcją dekoracji, a jednak odsłony ślubu i przeglądu lodówki udowodniły, że twórcza wyobraźnia nie ma granic.

Odpowiednio dobrana i ze smakiem zaaranżowana oprawa muzyczna spektaklu (Czesław Mozil, Filip Kuncewicz) idealnie dopełniała przedstawienie.

Prof. Nurith Yaari z Uniwersytetu w Tel Avivie zaklasyfikował sztukę „Jakobi i Leidental”  jako przykład nurtu komedii "domowych i sąsiedzkich” Hanocha Levina. Ten dramaturg, poeta, pisarz, a także reżyser twórczo wykorzystał swoje rozliczne doświadczenia artystyczne i życiowe, aby kilkoma zgrabnymi kreskami stworzyć pełnowymiarowe postaci. Publiczność tej historii w stylu biblijnej przypowieści (Levin uczył się w szkole rabinackiej) nie zna ani czasu, ani miejsca akcji, ale po kilku zdaniach wypowiedzianych przez głównych bohaterów czuje, że ich lubi i dobrze zna od wielu lat! Taki efekt osiągnięto dzięki talentom autora, twórców spektaklu i artystów występujących na scenie.

Spektakl obejrzałem z wielka przyjemnością, a w swoich odczuciach nie byłem osamotniony, o czym świadczyły liczne brawa w trakcie przedstawienia i gorąca, końcowa owacja.

Kurzy się!