niedziela, 9 marca 2014

Niski stan wody

"Trzy siostry" Czechowa w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy (03/2014)

Anton Czechow napisał „Trzy siostry” na zamówienie Konstantyna Stanisławskiego. Dramaty Czechowa dały sławę teatrowi MChAT, a przygotowane tam inscenizacje ugruntowały pozycję Czechowa jako dramaturga. Z tego związku narodził się nowoczesny teatr.  Stanisławski zagrał Wierszynina w prapremierze „Trzech sióstr”, pełnił także rolę reżysera, producenta spektaklu oraz dyrektora teatru. Jako reżyser podkreślał wtedy istotność drobiazgowej pracy nad rolą, a także profesjonalnej gry aktorskiej całej obsady.  To było ważne zwłaszcza w „Trzech siostrach”, gdzie nie ma jednoznacznie wyodrębnionej głównej roli, a wątki wielu postaci płyną na scenie równolegle i z różnym natężeniem. Wybitny talent Stanisławskiego ukształtował kanon interpretacyjny tego komediodramatu, w którym reżyser nie przejmował się potrzebą odpowiedzi na podstawowe pytania filozoficzne, omijał frazesy, a rdzeniem sztuki uczynił emocje i złożoną psychologię bohaterów. Stanisławski podkreślał znaczenie wewnętrznej identyfikacji aktora z graną postacią, ale nie pozwalał aktorom rozpierzchnąć się interpretacyjnie w różne strony. Panował nad całością. W efekcie powstało najprawdopodobniej dzieło idealne, znamy je tylko z opisów. Widzowie MChAT-u mogli sycić się tą wielowątkową, artystyczną rzeką, która ogarniając ich, dawała im przyjemność i wzruszenie.

Po tak idealnych i sławnych narodzinach, trudno jest współcześnie zmierzyć się z „Trzema siostrami”. Odważnie podjęła się tego Małgorzata Bogajewska. Reżyserka umieściła świat Iriny, Olgi i Maszy w teraźniejszości, najprawdopodobniej w Polsce, co sygnalizował umieszczony nad sceną jeden z zegarów profesora Leszka Balcerowicza odliczający na żywo tzw. prywatne zadłużenie Polaków. Zegar ten, skoro został zawieszony, najprawdopodobniej  symbolizował jeszcze coś, a mianowicie zbliżanie się nieuniknionej katastrofy, co łączyłoby się też par excellence z rosnącym zadłużeniem Andrieja (Maciej Wyczański), który stopniowo przegrywał  dom ojca i jego sióstr w karty. Scenografia i kostiumy (Maciej Chojnacki) wprowadziły jednak do tej koncepcji dysonans, dlatego że wyposażenie salonu przypominało raczej umeblowanie ośrodka wczasowego z czasów PRL-u niż współczesne wnętrze, a mundury wskrzeszały uniformy socjalistycznych armii, w stylu pomiędzy ówczesnymi Czechosłowacją i NRD.

Powrócę jednak do emocji i złożonej psychologii bohaterów. Adam Ferency (Wierszynin), aktor kompletny, w pełni świadomy swojego warsztatu zagrał wybitnie. Artysta potrafił w odpowiedni sposób zademonstrować spokój, dystans do siebie i świata oraz uczucia dojrzałego mężczyzny. Kiedy Ferency był na scenie, grano w Dramatycznym Czechowa. Kiedy z tej sceny schodził, już niekoniecznie. Dzielnie sekundował Adamowi Ferencemu Janusz R. Nowicki (Iwan Czebutykin), który również zagrał bardzo dobrze. Z przyjemnością patrzyłem na to, jak artysta potrafił stworzyć pełnowymiarową postać, z bagażem doświadczeń, ale także z uroczym dystansem do siebie. Kolejne jasne punkty, to role epizodyczne, ale jak najbardziej do zauważenia, potwierdzające słuszność pierwotnej koncepcji Stanisławskiego, czyli drobiazgowej pracy nad rolami całej obsady. Pierwszy to Władysław Kowalski (Fierapont), który bardzo oszczędnymi środkami zbudował komizm postaci głuchnącego stróża z zarządu ziemstwa. Świetny był zwłaszcza w scenie, kiedy stawał się powiernikiem Andrieja. Druga to Izabela Dąbrowska (Anfisa). Aktorka o wrodzonym uroku znakomicie pokazała na scenie wschodnią duszę bohaterki. Do tego dodała jeszcze prześmieszną scenę sprzątania domu z udziałem Adama Ferencego. Podobać mogła się też idealnie obsadzona Paula Kinaszewska (Natasza).

Wszyscy wymienieni przeze mnie artyści grali oszczędnie bez przerysowywania postaci, nie gubiąc przy tym bogactwa ich wnętrza. Inaczej wyglądało to w przypadku pozostałych ról kobiecych, gdzie gra aktorska była często przerysowana, a w przypadku Iriny (Anna Szymańczyk) wręcz czasami karykaturalna. Miałem wrażenie, że rozpędzona aktorka nie zawsze wiedziała, jak pokazać ekscytację czy ból i sięgała w niektórych momentach, np. w scenie, w której dowiaduje się o śmierci barona, po środki wyrazu, które dawały wrażenie percepcji filmu z czasów niemego kina.

Czy widzowie spektaklu w Teatrze Dramatycznym mogli, tak jak kiedyś widzowie MChAT-u, nasycić się tą wielowątkową, artystyczną rzeką spektaklu? Odpowiem, że warszawska rzeczka była węższa, pełna mielizn, ale jednak były w niej głęboczki, gdzie woda była krystalicznie czysta i smakowała wybornie.

Kurzy się!


sobota, 1 marca 2014

Śledzik zamiast Mardi Gras

Tramwaj zwany pożądaniem Tennessee Williamsa w reżyserii Bogusława Lindy, premiera w Teatrze Ateneum w Warszawie. Mam rozdarte serce. Z jednej strony czuję radość, że ta sztuka wróciła do Ateneum po wielu latach i olbrzymią sympatią dla reżysera, a z drugiej strony mam poczucie zmarnowanej szansy. Ale od początku:

Nowy Orlean, kilka lat po wojnie. Dzielnica Francuska. Rekordy popularności bije blues, a tacy artyści jak Profesor Longhair czy Guitar Slim wspinają się na szczyty popularności. Muzyka bluesowa gra istotną rolę w oprawie tego spektaklu. Niestety, została nietrafnie dobrana. W Ateneum zaserwowano nam świetnego bluesa, ale czarnego, ciężkiego, gdzieś rodem z więzienia na farmie Parchmana, pełnego smutku i nostalgii z plantacji i miasteczek południa. Też z Luizjany, ale nie z samego Nowego Orleanu. To nie był blues drugiej połowy lat czterdziestych z tego miasta. Blues z Nowego Orleanu w tym czasie był inny, tak jak inna była cała kultura tego miejsca. W nowoorleańskim bluesie pobrzmiewało calypso, było dużo fortepianu i saksofonu.
Nowy Orlean był tyglem kultur, tradycje: francuska, angielska, amerykańska, karaibska, afrykańska i hiszpańska mieszały się ze sobą  Żywy był świat duchów, legend o Królowej Voodoo Marie Laveau. Ulicami miasta podążały tłumy tancerzy podczas karnawałowego pochodu Mardi Gras. Zabawy do białego rana podsycały rozwiązłą atmosferę Nowego Orleanu. Big Easy - ten przydomek miasto zdobyło swoją miłością dla muzyki, tańca, alkoholu i seksu. To właśnie był świat Stelli (Paulina Gałązka) i Stanleya (Tomasz Schuchardt) Kowalskich. Był to świat ciężkiej pracy i niskich dochodów, ale też nieustającej zabawy i swobody, świat, w którym nie istniała segregacja rasowa, gdzie życie toczyło się wartko, a mieszkańcy emanowali witalnością. Ludzie o różnych kolorach skóry wspólnie pijali, chadzali do knajp i grywali w kręgle.

fot. Bartek Warzecha
Do tego świata przyjechała siostra Stelli, Blanche (Julia Kijowska). Przybyła z oddalonego zaledwie o 30 mil miasteczka Laurel, a wydawało się, że była przybyszem z innej epoki i odległej krainy. Blanche spędziła dzieciństwo i młodość na plantacji Belle Reve (Piękny sen) w środowisku arystokratycznym, w rezydencji z białymi kolumnami. W domu, gdzie czytano literaturę francuską w oryginale, gdzie wciąż istniała segregacja rasowa, gdzie o ludziach takich jak Kowalski mówiło się per „Polaczek”. Tam dbano o tradycyjną formę i obyczaj, a skandal homoseksualny mężczyzny doprowadzał go do samobójstwa i rujnował życie rodziny. Blanche przybyła do siostry z kompletnym brakiem chęci zrozumienia nowego świata oraz nowego życia, które kipiało w Nowym Orleanie. Nie chciała i nie potrafiła tego dokonać. To stało się podłożem konfliktu Stanleya i Blanche. Niezrozumienie i brak akceptacji obu stron dla swoich postaw i wzorców eskalowało konflikt, który na końcu tej spirali spełnił się tragicznym finałem.

Czy coś z tego zobaczyłem na scenie? Nie. Blanche przygotowana przez Julię Kijowską była zupełnie kimś innym. Artystka i Bogusław Linda zaprezentowali kobietę, która trawestując realia sztuki, przyjechała z Czerniakowa na Powiśle. Była ulepiona z tej samej gliny co Stanley i jego kumple. Mówiła ich językiem i rozumiała ich mentalność. Odnajdywała się w każdej sytuacji, celnie ripostowała i nie dawała sobie dmuchać w kaszę. Zdominowała całe to towarzystwo. Radziła sobie z mężczyznami, a każdy jej krok kipiał seksualnością. Była kobietą, która wykorzystywała wszystkie okazje. Stąd końcowe załamanie nerwowe Blanche dla części widzów było dużym zaskoczeniem.(!)

Cieszę się, kiedy takie wybitne dramaty są wznawiane. Przedstawienie jest barwne. Artyści wkładają serce w odegranie swoich ról. Zdarzają się wspaniałe sceny, na przykład genialny taniec Mitcha w deszczu (Bartłomieja Nowosielskiego).  Grany jest dobry, czarny blues. Scenografia (Jagna Janicka) jest interesująca i nawiązuje do legendarnej, filmowej wersji dramatu w reżyserii Elii Kazana, z 1951 z Marlonem Brando i Vivien Leigh.

Warto to obejrzeć! A moje rozważania interpretacyjne odłóżmy na bok, zawsze to przecież ostatki, jeszcze karnawał! Czy to polski śledzik na Powiślu, czy nowoorleański Mardi Gras.


Kurzy się!