piątek, 25 marca 2016

Międzygwiezdna Salome w Warszawie

Kosmiczna iluminacja, nieziemskie muzyka i śpiew, to Salome Straussa w reż. Mariusza Trelińskiego

Czas przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku w sztuce był okresem stawiania trudnych pytań, kontestowania wiary i obalania utartych reguł. W kulturze zaczęły pojawiać się nawiązania do wątków mitologicznych o rozbudowanej symbolice, które nie tylko nie bały się pokazywać cielesnej rozkoszy, erotyzmu, ale także szaleństwa i okrucieństwa człowieka. Oczywiście artyści dobrali się też do motywów biblijnych, co w wielu przypadkach kończyło się wywoływaniem skandali i protestami obrońców tak zwanych tradycyjnych wartości. Nie inaczej było ze sztuką Oscara Wilde „Salome”, którą wystawiono w Paryżu 11 lutego 1896 roku w Théâtre de la Comédie-Parisienne. Siłą sprawczą tej prapremiery była słynna artystka Sarah Bernhardt. W tym czasie, autor sztuki Oskar Wilde siedział już w angielskim więzieniu, do którego został wtrącony za homoseksualizm. Wystawienie tego dramatu w Anglii w tamtym czasie nie było po prostu możliwe.

fot. Ilona Sochorova
Sztuka ukazała biblijny motyw śmierci Jana Chrzciciela proroka, który został wtrącony do lochu tetrarchy Galilei Heroda Antypasa za krytykowanie jego niemoralnego związku z Herodiadą. Córką Herodiady, a zarazem pasierbicą tetrarchy była tytułowa Salome, której namiętność erotyczna przeplatająca się z nienawiścią do proroka Jochanaana stały się główną osią dramatu.

Sztuka zafascynowała Richarda Straussa, który użył jej niemieckiej wersji językowej, praktycznie bez skreśleń, jako libretta, do którego napisał fantastyczną, wręcz kosmiczną i na wskroś nowoczesną muzykę. Tak powstała jedna z najczęściej grywanych oper Straussa – „Salome”.

Kallisto fot. NASA
Te kosmiczne odwołania były widoczne także w innych elementach spektaklu. Oszczędną, ale wysmakowaną i współczesną scenografię Borisa Kudlički na scenie wzbogacały międzygwiezdne obrazy projekcji wideo przygotowane przez Bartka Maciasa. Salome podczas śpiewu otaczana była przepiękną iluminacją przypominającą księżyce Jowisza: Kallisto lub pokrytą lodem Europę. Było to nawiązanie do początkowych wersów dramatu: - Pełnia księżyca. Przedziwna! Wygląda jak kobieta, która powstaje z grobu. Jak umarła kobieta. Szukająca nieżywych.

W tę samą konwencję wpisały się też niektóre kostiumy (Marek Adamski), zwłaszcza Herodiady, której stylizacja przypominała postać Taffy Dale zagraną przez Natalie Portman w filmie Tima Burtona „Mars Attacks!” Było to dowcipne mrugnięcie okiem do widzów, wcale nie jedyne, gdyż uważny widz mógł dostrzec na scenie przemarsz olbrzymiego pająka, który najprawdopodobniej symbolizował zasadzkę - pajęczynę, którą przygotował na modliszkę Salome pająk Jochanaan i/lub jej lubieżny, molestujący dziewczynę ojczym.

fot. Ilona Sochorova
Mariusz Treliński zdecydował się na współpracę ze znakomitym dyrygentem, który poprowadził orkiestrę Teatru Wielkiego Opery Narodowej, Madziarem, Stefanem Solteszem. Muzycy orkiestry pod batutą maestro Soltesza potrafili pokazać szeroką chromatykę tego utworu, grając jednocześnie bardzo równo, w pełnym porozumieniu z artystami na scenie. Warto podkreślić bogatą instrumentację dzieła. W orkiestronie pojawiły się harfy, całe grupy instrumentów perkusyjnych oraz quasi arabskie oboje. Dodam, że dzięki znakomitemu prowadzeniu orkiestry oraz wspaniałej dyspozycji śpiewaków język niemiecki w tej inscenizacji brzmiał rzeczywiście jak język wielkiej sztuki, gdzie poszczególne słowa, a nawet sylaby odnajdywały swoje właściwe miejsca w kolejnych taktach muzyki.

Na szczególne wyróżnienie zasłużyli: Jacek Laszczkowski (Herod) oraz Erika Sunnegårdh jako Salome. Warto podkreślić, że Mariusz Treliński nie zostawił ani sekundy spektaklu bez swojej kurateli.  Każda odsłona i nawet minimalny ruch sceniczny były szczegółowo zaplanowane oraz wyćwiczone. To rzucało się w oczy. Dlatego spektakl układał się bardzo konsekwentnie, jak filmowy thriller, a scena "Tańca siedmiu zasłon" wykorzystująca japońskie fetysze była wprost znakomita. 

Salome jest obecna na najlepszych scenach operowych świata i musi być także wystawiana w Warszawie. To wspaniale, że Teatr Wielki Opery Narodowej może pokazać teraz znakomitą inscenizację Salome, którą można zademonstrować widzom z Polski oraz gościom z całego świata.


Ciekawy wywiad z reżyserem przed premierą w Pradze:


*Dramat muzyczny w jednym akcie, Libretto: Richard Strauss według Oscara Wilde’a, Prapremiera 9.12.1905, Semperoper, Drezno, Premiera tej inscenizacji: 23.10.2014, Národní Divadlo, Praga, Premiera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej: 22.03.2016, Koprodukcja: Národní Divadlo, Praga

Kurzy się!  

poniedziałek, 14 marca 2016

Diabli wiedzą, co to za spektakl

Woland wylądował w Warszawie, będą kłopoty. Janiczak i Rubin performują w T. Powszechnym na Pradze.

Niecodzienny spektakl oparty na motywach „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa przygotowała w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie artystyczna spółka Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. To, co było kiedyś nieśmiało widoczne tylko w jednej scenie przemarszu młodziutkiej carycy wśród widzów z teatrzykiem à la Marcel Duchamp na piersiach, a więc wręcz namacalnej interakcji z widownią, w spektaklu „Każdy dostanie to, w co wierzy”, stało się podstawą konstrukcji  sztuki.

Wiktor Rubin i Jolanta Janiczak.
fot. Teatr Wybrzeże
Twórcy przedstawienia postanowili zainscenizować pobyt grupy Wolanda w Warszawie. Messer chciał sprawdzić w ten sposób, co Polacy zrobili ze swoją wolnością i demokracją. Woland Bułhakowa miał magiczne możliwości dotarcia praktycznie w dowolne miejsce Moskwy, ale na Warszawę to było za mało. Messer nie mógł (nie chciał?) odwiedzić Sejmu, najważniejszej Kancelarii w Polsce czy też Ministerstwa Obrony Narodowej, a szkoda! Woland jednak nie zawiódł, zgodnie ze swoim zwyczajem wprowadził i tak kolosalne zamieszanie na warszawskich ulicach, a relację z tego widzowie mogli obejrzeć na dwóch ogromnych ekranach. 

Twórcy zagwarantowali przed premierą, że kolejne przedstawienia będą różnić się od siebie o tyle, o ile zażyczy sobie tego widownia. Rzeczywiście, każdą istotną kwestię podczas spektaklu poddano głosowaniu, a nad wszystkim czuwała jak mąż (żona) zaufania Hela, której rolę wypełniła świetna w tej kreacji Klara Bielawska. Podsumowując: można było powiedzieć, że tylko diabli wiedzieli, jak potoczy się akcja.

Muszę przyznać, że nie zazdrościłem artystom na scenie. Niejednokrotnie byli zmuszani do szybkiej reakcji wobec zmiennej i nieprzewidywalnej sytuacji. Trzeba przyznać, że dawali sobie świetnie radę: padały celne riposty i pointy, a brylował na tym polu rozluźniony Michał Czachor, który wyśmienicie zagrał Wolanda. Na ile była to improwizacja, a na ile efekt drobiazgowo rozpisanego algorytmu, pozostanie to tajemnicą twórców.

Z drugiej strony, pomimo świetnego serwisu (ogóreczki i coś mocniejszego) nie czułem także komfortu, kiedy padały pytania ze wspaniałej, okrągłostołowej (świetna scenografia Mirka Kaczmarka) sceny wprost do nas, widzów! A stawiano nam niewygodne pytania. Udzielenie odpowiedzi wymagało weryfikacji własnych poglądów i niemiło zgrzytało o stereotypy, które okazały się być ciągle z nami.

Pomocnicy Wolanda, a tu szczególnie wybił się na pierwszy plan Mateusz Łasowski jako Behemot, który w charakterystyczny dla diabelskiego kota sposób absorbował uwagę pięknych dam, pytali z naukową dociekliwością o różne rzeczy, między innymi o zarobki, oszczędności w walutach obcych, preferencje wyjazdów wakacyjnych, a także o seks. Pytali również o stany fundamentalne dla naszego życia, a więc o poczucie wolności, zależność wolności od stanu konta bankowego, a w końcu również o miłość.

Trudna sprawa. Czy tkwimy zabetonowani w koleinach przyzwyczajeń? Czy stać nas jeszcze na podjęcie starań o spełnienie naszych marzeń?

Hela, jeszcze raz to samo!

KLIKNIJ - TEN TEKST MA WERSJĘ AUDIO   

Kurzy się!     

niedziela, 13 marca 2016

Wilk z Karasia

Forsa, czerwone szelki maklerów, to Dożywocie Fredry w reż. Filipa Bajona w T. Polskim w Warszawie.

Filip Bajon zrealizował w 2010 roku film „Śluby panieńskie”, a teraz podążył dalej za Fredrą mierząc się z jego „Dożywociem” w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Reżyser pokazał historię finansisty Łatki na tle wielkich ekranów wyświetlających notowania kursów akcji współczesnych korporacji, czyli na giełdzie. Tytułowe „Dożywocie” było w istocie ryzykownym instrumentem finansowym. Spekulacja, wysokie zyski, element hazardu, to brzmi jak opis współczesnego funduszu hedgingowego. Sztuka Fredry była w istocie o chciwości, a więc na jej scenograficzną prezentację wybrano jak najlepsze miejsce. Kolorowe ekrany nie były końcem atrakcji wizualnych. Należy do nich dodać widok wspaniałego, przelatującego nad widownią balonu (scenografia Anna Wunderlich), którego widok wywoływał u Łatki stan niemal przedzawałowy.

fot. Marta Ankiersztejn
Tym, co było zawsze najważniejszą wartością sztuk Fredry, to wspaniała polszczyzna jego dramatów. „Dożywocie” zostało napisane ośmiozgłoskowym wierszem, który wymusza odpowiedni rytm i muzyczność brzmienia. Cała sztuka interpretacji polega jednak na tym, aby mówić w zasadzie językiem potocznym, ale zachowując ten cudowny wiersz. Hrabia doskonale rozumiał aktorów i pisał często uwzględniając w tekstach ich uwagi, ale gra w jego sztukach wymaga bardzo dobrego warsztatu aktorskiego. Dopiero później, można dodawać smaczki, pauzy, różne przygłosy, zmieniać rytm i grać ciałem i świadomie mimiką.

W Teatrze Polskim w Warszawie właśnie w taki sposób, pełny i fredrowski zagrał chciwego Łatkę Jarosław Gajewski. Artysta wykreował postać wykorzystując cały arsenał narzędzi swojego bogatego kunsztu. Podobał mi się też naturalny Paweł Kurcz (Filip), zgrabnie prezentujący postać cwanego służącego. Ktoś może zapytać i co, to wszystko?

Nie, ale to bardzo dużo, gdyż „Dożywocie” jest dla mnie sztuką, która już została zagrana w mojej obsadzie marzeń. Stało się to we wczesnych latach 60-tych ubiegłego wieku w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Wymienię artystów tamtej obsady spektaklu w reżyserii Jerzego Kreczmara: Andrzej Łapicki, Zbigniew Zapasiewicz, Marta Lipińska, Tadeusz Łomnicki, Tadeusz Fijewski, Wiesław Michnikowski, Mieczysław Czechowicz, uff! Niestety, znam to przedstawienie jedynie z zapisów filmowych, ale i te pokazują perfekcję. Zwłaszcza Twardosz w wykonaniu Tadeusza Fijewskiego był po prostu genialny. Tym bardziej cieszę się, że mogłem wczoraj również bić brawo Szymonowi Kuśmidrowi, który ubawił mnie w tej roli swoją grą oraz charakteryzacją.

Jeśli już odniosłem się do przeszłości, to może zakończę pytaniem: czy państwo wyobrażacie sobie, jak kiedyś mogłyby wyglądać wiadomości kulturalne: 1834 - wydanie poematu Adama Mickiewicza „Pan Tadeusz”, 1835 - „Dożywocie”, prapremiera sztuki Aleksandra Hr. Fredry,  1836 - prapremiera „Rewizora” Nikołaja Gogola.

Działo się, można powiedzieć. 

Ciekawa zapowiedź premiery przez Jarosława Gajewskiego:


KLIKNIJ - TEN TEKST MA WERSJĘ AUDIO

Kurzy się!

środa, 9 marca 2016

Life is a Cabaret

Świetny Krzysztof Szczepaniak w musicalu Cabaret w T. Dramatycznym w PKiN reż. Eweliny Pietrowiak.

Ewelina Pietrowiak zdecydowała się na ryzykowny i niecodzienny krok. Wyreżyserowała w klasycznym teatrze dramatycznym musical. Poprzeczka była zawieszona niesłychanie wysoko, bo nie był to jakiś tam musical, ale sławny broadwayowski „Cabaret” spółki J. Kander, F. Ebb, który stał się później bazą do powstania nie mniej słynnego filmu Boba Fosse z 1972 roku z Lizą Minelli, Michaelem Yorkiem i Joelem Greyem.

Ryzyko się opłaciło!

fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska
Od razu było widać, że artyści włożyli w przygotowanie musicalu mnóstwo pracy. Na scenie podziwiać można było ich brawurowe wykonania wszystkich znanych przebojów „Cabaretu”. Wokalnie spektakl był w zasadzie bez zarzutu. Mój niewielki niedosyt wzbudziła jedynie choreografia, która mogłaby być bardziej rozbudowana.

Na pierwszy plan zdecydowanie wybijał się charyzmatyczny Krzysztof Szczepaniak (Mistrz  Ceremonii). Ten świetny aktor sprawdził się już wcześniej w tego typu roli, pokazując wspaniałą kreację Klitandera w Mizantropie Moliera wystawionym również w Teatrze Dramatycznym w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Szczepaniak wtedy śpiewał, tańczył i sugestywnie poruszał się po scenie stylizując się na gwiazdę rocka i R&B, Prince’a. Widać było, że artysta od tego czasu bardzo się rozwinął, a w „Cabarecie” zaprezentował fantastyczną dyspozycję.  Jego: - Meine Damen und Herren, Ladies and Gentlemen! – mroziło plecy. Wykonawców na scenie świetnie wspierał sześcioosobowy band.

fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska
Musical miał też obszerną warstwę dramatyczną, którą stanowiła m.in.  historia miłości Sally Bowles (Anna Gorajska) i Cliffa Bradshawa (udana rola Mateusza Webera). Drugą świetną parę tworzyli na scenie znakomita Agnieszka Wosińska (Fräulein Schneider) wraz ze wzruszającym Piotrem Siwkiewiczem jako Herr Rudolfem Schultzem. Godne zauważenia były także ciekawe kostiumy i klubowa scenografia Katarzyny Nesteruk.

Świat muzyki i wątki dramatyczne przeplatały się na scenie, a kolejne kabaretowe numery wręcz komentowały wypadki z życia berlińczyków. Były to ostatnie swobodne chwile beztroskiego Berlina lat trzydziestych. Można powiedzieć, że kabaret „Kit Kat” był ostatnim bastionem wolności. Potem Niemcy spowiła faszystowska noc.

I taki był również Cabaret w Teatrze Dramatycznym. Jak życie. Przeplatał wzruszenie z zabawą, śmiech z płaczem, a szczęście z dramatem.

Kurzy się!

sobota, 5 marca 2016

Juliusz Cezar na masówce

Reż. Barbara Wysocka wtrąca się do polityki , Juliusz Cezar Szekspira w T. Powszechnym na Pradze.

Szekspir napisał "Juliusza Cezara" w 1599 roku. Właśnie w tym samym roku Robert Devereux, Hrabia Essex, na czele wielotysięcznej armii wylądował w Irlandii, aby krwawo stłumić powstanie. Anglia pod rządami sędziwej już wtedy królowej Elżbiety prowadziła równolegle wyniszczającą wojnę z Hiszpanią. Królestwo tkwiło w kryzysie, a w kręgach władzy spiskowano przeciwko monarchini. Dwa lata później, sam Hrabia stanął na czele rebelii przeciwko Elżbiecie, poniósł porażkę i położył głowę pod katowski topór.

fot. Krzysztof Bieliński
W momencie prapremiery odniesienia sztuki do współczesności były oczywiste, ale geniusz Szekspira sprawił, że wymowa dzieła zyskała walor ponadczasowości. Artyści na całym świecie sięgali po tę sztukę, aby przypominać o bezwzględności władzy, a także o ambicjach polityków, którzy często cynicznie posługiwali się fałszywymi obietnicami, przekupstwem oraz preparowaniem faktów po to, aby osiągnąć własne cele.  

Reżyserka sztuki Barbara Wysocka przeniosła dramat Szekspira do współczesności. Sceniczną rzeczywistość spektaklu tworzyły zużyte i pamiętające lata komunizmu fotele stanowiące widownię trybuny wiecowej, po której ochoczo hasali dosłownie i w przenośni politycy różnych opcji. (scenografia Barbary Hanickiej) Każdy chwyt był dobry, każda manipulacja usprawiedliwiona, liczyła się tylko skuteczność działania w walce o względy zgromadzonego ludu.

Taki pomysł na pokazanie Szekspira uformował kształt kreacji aktorskich. Trzeba przyznać, że artyści byli konsekwentni i zachowywali się rzeczywiście tak, jakby uczestniczyli w nieustającej masówce. Zamiast zróżnicowanego rozłożenia akcentów i niuansowania wypowiedzi, publiczność doświadczała intonacji „megafonowej”. Głośno skandowano teksty, których przesłanie grająca rolę „ciemnego narodu” widownia miała „kupić”.

fot. Krzysztof Bieliński
Antoni Słonimski pisząc kiedyś o sztuce Szekspira zwrócił uwagę na porażającą siłę słów, grających jego zdaniem najważniejszą rolę w tym dramacie. To nie emocje, a uczony dyskurs kilku dygnitarzy w togach doprowadził do zamachu. W „Powszechnym” brylował wśród nich świetny w roli Kasjusza Michał Czachor. Słowa, które sączył do ucha Brutusa (niezła rola Arkadiusza Brykalskiego) spowodowały, że ten zdecydował się na zdradę swojego mentora. Brutus z kolei znalazł słowa, które usprawiedliwiły mord. Po trzecie, słowa Marka Antoniusza (Barbara Wysocka) doprowadziły do przemianowania w oczach ludu rzekomych jego obrońców, na powrót w morderców. 

W tym spektaklu nie odnalazłem jednak takiej jakości słów. Zamiast ich siły, pokazano moc manipulacji, którą zastosowano w sposób bardzo świadomy, co zilustrował kluczowy w dramacie monolog Marka Antoniusza, który w interpretacji Barbary Wysockiej zdał się jedynie chłodną, cyniczną grą.  

"Juliusz Cezar" w reżyserii Barbary Wysockiej jest przestrogą adresowaną do ludzi z kręgów władzy, ale również jest apelem do szerszej publiczności o samodzielne myślenie. Obcowanie ze sztuką może ułatwić osąd sytuacji. Proszę więc patrzeć uważnie, „kto nagle ten wielki ogień chce zapalić…”

Kurzy się!