piątek, 29 kwietnia 2016

Erotyczny danse macabre

Głośna sztuka „Śmierć i dziewczyna” Elfriede Jelinek w reż. Eweliny Marciniak pokazana w Warszawie!

Warszawscy miłośnicy teatru tłumnie przybyli na sztukę Elfriede Jelinek w reżyserii Eweliny Marciniak „Śmierć i dziewczyna” ze sceny wrocławskiego Teatru Polskiego, którą pokazano na deskach Teatru Dramatycznego w ramach 36 Warszawskich Spotkań Teatralnych. Reklamę tej realizacji zapewniła głośna w mediach awantura polityków z konkurujących partii i żałuję, że pretekstem do jej wywołania stała się sztuka teatralna.

fot. Natalia Kabanow
Dzieło Jelinek jest ciężkie i miejscami trudne w odbiorze. Marciniak także nie ułatwiła zadania i pozostawiła widzom całą masę śladów do indywidualnego wytropienia. Sztuka pokazała widzom mroczną historię ze śmiercią bohaterki w tle, a sceniczny danse macabre z podtekstem seksualnym trwał ponad 140 minut. W tym czasie widzowie obejrzeli wiele scen z życia mocno przetrąconej psychicznie rodziny, w której relacje pomiędzy jej członkami były niezdrowe i toksyczne. Scena w szpitalu, kiedy chory psychicznie Ojciec-Krasnoludek (Paweł Smagała) niosąc na rękach własną córkę pokazywał ruchem bioder, że znał jej ciało, świadczyła o tym, że dziewczyna mogła być wcześniej molestowana. W domu nie było dużo weselej, gdyż Mamusia-Macocha głównej bohaterki (Ewa Skibińska) również nie radziła sobie z własna
fot. Natalia Kabanow
psychiką. Kobieta kompletnie zdominowała dziewczynę, decydując  za nią we wszystkich, nawet najprostszych sprawach i ten model postępowania stosowała nawet wtedy, kiedy jej córka stała się już dorosłą kobietą. Wszystkie jej polecenia, zakazy, „rady”, wydawała pomiędzy kolejnymi kliknięciami telewizyjnego pilota. Dryl szkoły muzycznej, imperatyw odniesienia sukcesu, wyraziste i natarczywie powracające fantazje seksualne, to uwarunkowania, w jakich przyszło żyć Córce/Nauczycielce – Królewnie Śnieżce. W tej roli wystąpiła zdecydowanie najlepsza w całym przedstawieniu Małgorzata Gorol. Artystka pokazała oprócz znakomitej sprawności fizycznej (świetne sceny gimnastyczne oraz jazdy na łyżwach!), również wyśmienitą grę aktorską, w której potrafiła różnicować emocje i sprawnie dobierać techniki służące ukazaniu różnych stanów emocjonalnych swojej bohaterki.

fot. Natalia Kabanow
Spektakl Eweliny Marciniak nie był tylko popisem Małgorzaty Gorol. Na scenie działo się bardzo dużo i praktycznie bez przerwy mózgi i serca widzów musiały intensywnie pracować. Występ pary aktorów porno, którzy zrobili na scenie to, czego od nich oczekiwano służył głębszemu, reżyserskiemu zamysłowi. Scenę seksu podkreślono całkowitym wyciszeniem muzyki, co pozostawiło widzom jedynie obraz cielesności i odgłosy samego aktu seksualnego. Był to mechaniczny seks i nie było tam miejsca na czułość. Bohaterka Małgorzaty Gorol właśnie takich obrazów poszukiwała, aby rozładować własne napięcie seksualne. Ponieważ podchodziła do tego bardzo praktycznie, więc zaglądała do teatrzyku porno bez specjalnych, dodatkowych emocji, po prostu tak, jak inni chodzili do piekarni po bułeczki.

fot. Natalia Kabanow
Z rozległością geograficzną dziejących się na scenie wypadków dobrze poradziła sobie autorka scenografii, kostiumów i reżyserii światła – Katarzyna Borkowska. Artystka tak zaaranżowała sceną, że znalazło się na niej miejsce dla saloniku z ciągle grającym telewizorem, kuchni, teatrzyku porno, a nawet sali koncertowej mogącej zmieścić dwa fortepiany! Na instrumentach grali profesjonalni pianiści (trafiona muzyka Piotra Kubiaka), co przydało autentyczności wielu scenom, a samo manewrowanie instrumentami, ustawianie ich w różnych konfiguracjach oraz używanie ich jako rekwizytów sprawdziło się i stworzyło ciekawe i oryginalne efekty scenograficzne. Wielka plastyczność spektaklu była jego największą zaletą. Sceny orgii oraz przemarszu nagich postaci nie niosły w sobie żadnej wulgarności, a umiejętne operowanie światłem spowodowało, że widzowie czuli bardziej, że obcowali ze światem rzeźb i obrazów niż z żywymi ludźmi. Na scenie zaprezentowano również rzeczywiste obrazy, które bezpośrednio nawiązywały do awangardy i abstrakcjonizmu. (Malewicz, Rothko).

Ciekawy spektakl, warty obejrzenia, kolejny raz okazało się, że prawdziwa sztuka broni się sama, tylko trzeba dać jej szansę.

KLIKNIJ - ten tekst ma wersję AUDIO

Zapowiedź spektaklu:


Kurzy się!

czwartek, 28 kwietnia 2016

Portofino na linoleum

Romantyczny wieczór w Teatrze Fredry w Gnieźnie: Klub Samotnych Serc Portofino w reż. Łukasza Czuja

fot. M. Klejnowska
Gniezno przywitało mnie deszczem, chłodem i tłumem pielgrzymów przybyłych na tradycyjny odpust z okazji imienin patrona miasta, świętego Wojciecha. Obawiałem się, czy Klub Samotnych Serc „Portofino” w reżyserii Łukasza Czuja grany na deskach Teatru im. Aleksandra Fredry wypełni widownię publicznością, gdyż spektakl odbywał się w tym samym czasie, co uroczyste nieszpory, ale był komplet.

Przedstawienie składało się z ubarwionych muzyką historii opowiadanych i śpiewanych przez pięć Pań i pięciu Panów. Wszystkie narracje były o miłości i każda okazywała się w końcu historią o nieszczęśliwym uczuciu. Mimo złych doświadczeń, jakaś tajemna siła popchnęła jednak wszystkich scenicznych bohaterów do Klubu Samotnych Serc „Portofino”, do tego niezbyt eleganckiego miejsca, które przypominało kiepską restaurację z prowincjonalnego, sennego miasteczka. Tą siłą było nieodparte pragnienie miłości.

fot. Dawid Stube
Podłoga klubu, czy może raczej restauracji była przykryta linoleum (scenografia i kostiumy – Michał Urban). Wnętrze było proste, kilka starych krzeseł i stolików. Wyobraziłem sobie, że na zewnątrz, nad drzwiami wejściowymi powinien wisieć zużyty szyld oświetlony ostatnią działającą żarówką. Na szyldzie napis: Mozaika lub Kolorowa, Parkowa, Kameralna itp. Każdy mógł podstawić sobie nazwę, którą znał z czasów PRL.

Reżyser świadomie zrezygnował z punktowych reflektorów, błyszczących marynarek, cekinów i świątecznej oprawy widowiska. Łukasz Czuj nie chciał stworzyć wieczoru estradowego. Kameralne, zwykłe wnętrze, niezbyt mocne oświetlenie i kostiumy, które prezentowały tak zwane porządne, świąteczne ubrania z tamtych lat przyczyniły się do wytworzenia intymnej atmosfery, dzięki której widzowie mogli identyfikować się z bohaterami na scenie.

W warstwie muzycznej królowały popularne w Polsce piosenki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Poszczególne utwory czytelnie ilustrowały perypetie bohaterów. Artystom towarzyszył bardzo dobrze i równo grający zespół muzyczny (Głowacki, Melnyk, Rynkiewicz, Winiarski)  który prezentował melodie piosenek w spokojnych aranżacjach Marcina Partyki.

fot. Dawid Stube
Przebojami wieczoru były dwie piosenki włoskiego artysty Freda Buscaglione. Pierwsza, to tytułowe „Portofino” z polskim tekstem Wojciecha Młynarskiego wyraziście zinterpretowane przez Annę Pijanowską, a druga, to kabaretowa „Teresa! Daj spokój!” ze słowami Agnieszki Osieckiej, zaśpiewana dynamicznie przez Macieja Hązłę. Tej piosence towarzyszył zabawny, ale technicznie trudny, zbiorowy układ choreograficzny (dobra robota Pauliny Andrzejewskiej), który artyści wykonali równo i bezbłędnie.

Wysiłek twórców i wykonawców nagrodziły długie, rzęsiste brawa, które były jak najbardziej zasłużone, a wielu widzów manifestowało swoją aprobatę dla miłości podśpiewując razem ze znakomitym w finałowym numerze Wojciechem Kalinowskim: Love! Love! Love!


Zapowiedź spektaklu:



Kurzy się! 

niedziela, 24 kwietnia 2016

Zachód spotyka Wschód

Wyrafinowana choreografia, głębokie przeżycia artystyczne, to balet Burza Krzysztofa Pastora w TWON

Krzysztof Pastor w swojej Burzy nie trzymał się wiernie historii opisanej przez Szekspira. Spektakl otworzyła wspaniała, poetycka scena. Stary Prospero, którego zagrał muzyk(!), Abbas Bakhtiari - wirtuoz bębna daf - wpatrywał się w morski horyzont zarysowany na filmowym tle. Scena była spokojna, wręcz melancholijna. Towarzyszyła jej nastrojowa muzyka szesnastowiecznego kompozytora angielskiego Tallisa.

fot. Angela Sterling, Amsterdam
Nagle rozpętała się gwałtowna burza, którą zilustrował muzycznie chrapliwy dźwięk bębna daf, idealnie podkreślający rytm pierwotnego tańca mieszkańców wyspy. Partię wodza Calibana doskonale zatańczył Victor Banka, a towarzyszyła mu grupa tancerzy tworzących plemię Calibana. Artyści zaprezentowali się wspaniale w kostiumach Tatyany van Walsum, która oznaczyła je kolorami, innym dla każdej z czterech scen Burzy: od niebieskiego, przez czerwony, czarny, aż do białego.

Pastor podzielił balet na cztery części, które łączyły kolejne, morskie burze wywoływane przez Prospero z pomocą Ariela (bardzo dobry występ Kristófa Szabó). Widzowie w kolejnych obrazach zapoznali się z historią pobytu głównego bohatera na wyspie.

W pierwszej odsłonie moją uwagę zwrócił wykonawca roli Młodego Prospero, którą tańczył elastyczny i bardzo wysoko skaczący Robin Kent. Bohater Kenta nie pozostawił żadnych złudzeń Calibanowi, którego zainteresowanie wzbudziła córka Prospero Miranda (Dagmara Dryl). Dominujący Prospero wypchnął Calibana z kręgu w centrum sceny oznaczonego czerwoną linią, oddzielając w ten sposób swoją córkę od wodza. Caliban został też oznaczony krwistym okręgiem wymalowanym na jego piersiach.

Późniejsza burza przywiodła na wyspę kolejnych rywali, w tym również Ferdinanda (Patryk Walczak), który natychmiast zakochał się w Mirandzie i szybko uzyskał jej wzajemność. Doszło także do spotkania Calibana, z początku z niepewnymi na obcej ziemi, ale szybko odzyskującymi rezon i pewność siebie Europejczykami: Stephano (Carlos Martín Pérez) i Trinculo (Adam Myśliński). Obaj młodzieńcy w brawurowy sposób usiłowali „ucywilizować” wodza. Ta scena była jedną z najlepszych w balecie. Całą trójkę po chwili paradoksalnie zjednoczyła dzielona przez nich nienawiść do Prospero i tylko Ariel był w stanie opanować sytuację. Duch nasłał na spiskowców rozwścieczone bestie. Była to świetna, z rozmachem wykonana scena zbiorowa, w której artyści pokazali idealne zgranie.

Prospero nie aprobował miłości Mirandy i Ferdinanda, dlatego przedzielił kochanków wielkim, stanowiącym centralny punkt scenografii drzewem. Miłość pokonała jednak wszystkie przeszkody, a zakochanych połączyło na scenie romantyczne pas de deux.

To nie był koniec historii, którą zwieńczono epilogiem. Stary Prospero w tej części pogodził się z tym, że jego córka stała się dorosła i sama wybrała mężczyznę oraz pozbył się uczucia nienawiści. Bohater w końcowej scenie był spokojny i godnie odszedł.

fot. Angela Sterling, Amsterdam
Krzysztof Pastor poruszył w przedstawieniu kilka ważnych problemów, w tym żmudne i czasochłonne dochodzenie człowieka do możliwości przebaczenia innym i sobie. Kolejną wartością spektaklu było umiejętne pokazanie samego przemijania.  W przedstawieniu były widoczne również wątki demaskujące mechanizmy władzy i ciągle obecny, także współcześnie, iście kolonialny sposób traktowania ludzi, w tym przypadku mieszkańców wyspy. Wódz nie był przecież „odpowiednim” zięciem dla Prospero, a szczególnie wymowne było pokazanie protekcjonalnego i polegającego na traktowaniu „z góry” Calibana przez Stephano i Trinculo.

Balet został pedantycznie i drobiazgowo przygotowany. Pastor opracował bogatą i wyrafinowaną choreografię. Uwagę widzów przyciągały znakomite sceny solowe, ale także pomysłowe odsłony zbiorowe, wśród których moją uwagę zwrócił obraz, w którym morskie fale przenosiły na plażę rozbitków. Genialne!

Spektakl wzbogaciły nastrojowe projekcje wideo przygotowane przez parę znakomitych artystów: Shirin Neshat  i Shojego Azari. Obrazy idealnie współgrały z tańcem i nie odwracały uwagi widzów od artystów na scenie. Od czasu do czasu ujęcia filmowe w symboliczny i poetycki sposób pokazywały los współczesnych rozbitków, którzy muszą również uciekać przez morza.

Burza Krzysztofa Pastora zaprezentowana w Teatrze Wielkim Operze Narodowej jest świetnym, dostarczającym wielu wrażeń artystycznych i wzruszającym spektaklem, w którym spotkały się elementy kultury zachodu i wschodu. Wspominając tytuł wspaniałej płyty nagranej w 1967 roku przez legendarnego skrzypka Yehudi Menuhina i wirtuoza instrumentu sitar Ravi Shankara „West Meets East” można powtórzyć, że kolejne, wybitne artystycznie spotkanie Zachodu ze Wschodem zawdzięczamy Krzysztofowi Pastorowi.


 Interesująca rozmowa ze współtwórcami baletu:



Kurzy się!

piątek, 22 kwietnia 2016

Porczyk’s Psychedelic Breakfast

Świetny Bartosz Porczyk jako Konrad w „Dziadów Części III” Mickiewicza w reżyserii Michała Zadary

„Dziadów Część III” Adama Mickiewicza w reżyserii Michała Zadary ze sceny Teatru Polskiego we Wrocławiu w ramach 36 Warszawskich Spotkań Teatralnych w Warszawie.

fot. Natalia Kabanow
„Dziady” Adama Mickiewicza to świętość, arcydzieło polskiego dramatu romantycznego. Polscy artyści w różnych czasach mierzyli się z tym dziełem, ale tylko niektóre inscenizacje odcisnęły trwałe piętno w historii polskiego teatru. Ostatnie dziesięciolecia, to dwie słynne realizacje, każda z innego powodu: „Dziady” Kazimierza Dejmka wystawione w Teatrze Narodowym w 1967 r. z Gustawem Holoubkiem katalitycznie odpaliły przesilenie polityczne w Polsce, oraz druga, legendarna z powodu wysokiego poziomu artystycznego inscenizacja Konrada Swinarskiego z 1973 r. z Jerzym Trelą, zrealizowana w Starym Teatrze w Krakowie. W tym czasie pracowali tam: Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski i Andrzej Wajda. To był fantastyczny, najlepszy moment tego teatru. Jego artystyczne apogeum, a Konrad Jerzego Treli, do dzisiaj jest wielbiony przez starszych miłośników teatru. 

Pytanie o „Dziady” postawiono kolejny raz z okazji 250-lecia polskiego teatru narodowego. Co można zrobić dzisiaj z tym dramatem? Michał Zadara z artystami z Wrocławia udowodnił, że coś jednak można. Jestem przekonany, że bez względu na różne oceny tego spektaklu, realizacja z Wrocławia już teraz jest postrzegana jako interpretacja znacząca, a przedstawienie będzie wspominane i opisywane jeszcze przez wiele lat. 

Jest po temu kilka ważnych powodów: po pierwsze, była to inscenizacja, której nadano niesamowity rozmach. „Dziadów Część III” pokazano bez skreśleń jako imponujący skalą spektakl, a przecież był to jedynie element całego, monumentalnego, bezprecedensowego przedstawienia wszystkich części dramatu Mickiewicza w całości.

fot. Natalia Kabanow
Po drugie, w przedstawieniu wystąpiło mrowie artystów, w tym prawie cały zespół wrocławskiego teatru oraz zaproszeni goście, a na scenie można było podziwiać około setki kolorowych, idealnie skrojonych i świetnie uszytych kostiumów z epoki (Julia Kornacka i Arek Ślesiński), które wywarły na widzach naprawdę duże wrażenie. Kolejnym elementem godnym docenienia była wspaniała scenografia Roberta Rumasa. Najbardziej podobały mi się staroświeckie, pięknie oddające perspektywę, malowane horyzonty oraz mroczny las pełen starych kłód, pomiędzy którymi odprawiano pogańskie obrzędy.

Do poziomu oprawy plastycznej dopasowali się grający na scenie artyści. Bezsprzecznie główną gwiazdą tego wieczoru był Bartosz Porczyk (Konrad), który zaprezentował ożywczą interpretację Wielkiej Improwizacji. Była to interpretacja świeża, zrozumiała dla młodych ludzi, odarta ze sztampowych symboli, a pokazująca rozterki młodego artysty, który usiłował odnaleźć swoje miejsce w świecie ducha i rzeczywistości. Młody artysta wierzył mocno w siebie i udowodnił, że młodość i talent mogą zdziałać wszystko, co pokazał w kapitalnym fragmencie, kiedy potrafił zagrać nawet na gwiazdach! Jestem przekonany, że ta scena przejdzie do historii polskiego teatru.

fot. Natalia Kabanow
Cały monolog artysty przypomniał mi świetny utwór grupy Pink Floyd „Alan's Psychedelic Breakfast”, gdzie pozornie niepotrzebne dźwięki, chrząkania i odgłosy zwykłej kuchennej krzątaniny splotły się z muzyką w jeden świetny, koncepcyjny utwór. Taka właśnie była Wielka Improwizacja Porczyka, było w niej sikanie do wiadra, malowanie węglem po ścianie, popijanie wina, ale te wszystkie rzeczy po połączeniu z tekstem Mickiewicza w interpretacji Porczyka utworzyły nową, artystyczną wartość. Oprócz kreacji Konrada podobał mi się także Wiesław Cichy w zagranej brawurowo, na granicy możliwości fizycznych artysty, roli Senatora.

Doceniam także fakt, że reżyser nie padł na kolana przed arcydziełem i rozrzedził nieco tradycyjnie towarzyszącą tej sztuce atmosferę powagi przez dodanie wielu akcentów humorystycznych, choćby palenia „trawy” przez Guślarza i Kobietę, czy wyraźny, ironiczny wizerunek urzędników Nowosilcowa.

Nie wszystko w tym spektaklu mi się podobało, wspomnę o dziwnej, chyba z zamysłu pastiszowej scenie muzycznej na Balu u Senatora, niezbyt szczęśliwie ulokowanych w akcji chórkach dzieci, irytującej niekiedy, manierycznej modulacji głosu, słyszanej zwłaszcza u niektórych artystek.

Nie przesadzałbym jednak z surowością oceny. Zadara pokazał dzisiejsze spojrzenie na ten dramat i myślę, że nie ma się co obruszać, że nie było po bożemu.  Nie ma sensu zestawiać  tej realizacji ze wspomnieniem „Dziadów” Konrada Swinarskiego, chociaż jestem przekonany, że Swinarskiemu też by się dużo w tym spektaklu podobało. Przypomnę, że właśnie Swinarski zaskoczył widownię Starego Teatru niesamowitą sceną śmierci syna Pani Rollison, którego wyrzucono z budynku przez prawdziwe okno na ulicę (!). Według świadków, ten obraz wprost wmurował całą widownię w fotele.

Wszystko wskazuje na to, że każde pokolenie musi znaleźć swoje okno, aby przez nie popatrzeć, zrozumieć i pokochać „Dziady”.

Kliknij - ten tekst ma wersję AUDIO

Ciekawy „wrocławski” wywiad z Wiesławem Gerasem o inscenizacji:


Kurzy się!


niedziela, 17 kwietnia 2016

Ostatnia wieczerza na Placu Bohaterów

Uciec do Oxfordu, gdyż nigdy nie było tam Hitlera to Plac Bohaterów Bernharda w reż. Krystiana Lupy

„Plac bohaterów” Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy zrealizowany w Litewskim Teatrze Narodowym Dramatycznym w Wilnie pokazany w Warszawie w ramach 36 Warszawskich Spotkań Teatralnych.

Krystian Lupa specjalizuje się ostatnio w realizacjach przedstawień na podstawie dzieł Thomasa Bernharda. Artysta przybliża Polakom powieści i sztuki wciąż nieznanego dość dobrze, wybitnego, niemieckojęzycznego pisarza i dramaturga. Lupa zaprezentował tym razem w ramach 36 Warszawskich Spotkań Teatralnych ostatnią sztukę tego austriackiego artysty „Plac bohaterów”, którą wyreżyserował w Litewskim Teatrze Narodowym Dramatycznym w Wilnie.  

Akcja dramatu działa się współcześnie w roku jego napisania (1988), a przez to „Plac Bohaterów” stał się pożegnaniem wielkiego pisarza i dramaturga, który zmarł w lutym następnego roku i to pożegnaniem pochmurnym w swojej wymowie. Tekst sztuki jest znakomity, a przesłanie autora ma wymiar uniwersalny. To także cecha dzieł wybitnych. Dramat, to tradycyjnie eksploatowany przez Bernharda zestaw tematyczny: kryzys elit politycznych, intelektualnych i artystycznych, który jest wszechobecny w Europie, a zdaniem autora szczególnie widoczny w jego kraju.

wszystkie zdjęcia - 36 W.S.T.
Rzeczywiście w pierwszej, naturalnej warstwie skojarzeń, widzowie mogli od razu pooznaczać sobie na własny użytek, wszystko jedno, czy w Austrii, na Litwie, czy w Polsce polityków, którzy byli „karykaturami socjalistów” i również takich, o których pisał Bernhard, że wybory między nimi sprowadzają się jedynie do wyborów „między czarnymi i czerwonymi świniami”. Pierwotną przyczyną wielkiego dramatu scenicznej familii Schusterów był jednak odczuwany stale przez Profesora i jego rodzinę austriacki antysemityzm, który według brata Profesora, Roberta (niezła rola Valentinasa Masalskisa) wcale nie zmalał po pięćdziesięciu latach od wizyty Hitlera w Wiedniu i jego gorącym przywitaniu przez setki tysięcy Austriaków, właśnie na Placu Bohaterów. Przy tym placu Profesor kupił mieszkanie, aby dowieść, że jest silny i nie boi się wspomnień. Chciał też pokazać, że nie spełni się wizja, że „mnie ten Hitler po raz drugi wygania z mojego mieszkania” W ciągu spektaklu widzowie dowiedzieli się, że Profesor kumulował w sobie jednak wszystkie negatywne uczucia, gromadził w sobie ból i poczucie obcości w miejscu, które przecież było także jego miejscem. Niestety przegrał i poddał się. Skoczył z okna na dzień przed wyjazdem do Oxfordu, gdzie rodzina spędziła lata wojny i do którego planowała ponownie uciec, gdyż: „w Oxfordzie nie ma Placu Bohaterów, w Oxfordzie nigdy nie było Hitlera, w Oxfordzie nie ma wiedeńczyków i w Oxfordzie nie wrzeszczą tłumy”.

W sztuce można łatwo wskazać postać jej autora, to typowe dla Bernharda, który stał się w niej paradoksalnie nieobecnym narratorem - Profesorem, przemawiającym głosem swojego brata Roberta. Artysta w „Placu Bohaterów” przedstawił nawet projekcję własnego pogrzebu (!), co potwierdził fakt, że Profesor został pochowany bez drukowania klepsydr oraz bez podawania faktu jego śmierci do publicznej wiadomości, a identycznego traktowania zażyczył sobie Bernhard.

Spektakl składał się z trzech części. Pierwsza scena była powolna i długa. Krystian Lupa starał się w charakterystyczny dla niego sposób precyzyjnie modelować każdy detal gry aktorskiej. Wszystkie, nawet najdrobniejsze gesty artystek na scenie miały swoje znaczenia. Na przykład obsesyjne wręcz spojrzenia rzucane przez okno na tytułowy plac miały pokazać całkowite zaskoczenie i niezrozumienie decyzji o popełnieniu samobójstwa przez Profesora, a celebrowanie składania koszuli w ulubiony przez Profesora sposób przypominało jego nawyki. Niestety, ta powolność narracji podziałała na mnie usypiająco i po prostu mnie znudziła. Miałem wrażenie, że czytałem tekst sztuki Bernhardta, (rzeczywiście wyświetlano dwujęzyczne napisy, gdyż aktorzy grali po litewsku), a w tle dwie kobiety spokojnie wykonywały prace domowe. To było wszystko.  

Dopiero druga i trzecia scena tchnęły w to przedstawienie życie. W drugiej części reżyser przeniósł akcję do Wilna, co w tle pokazała panorama miasta z widokiem baszty Giedymina. Tutaj spodobała mi się kreacja Viktoriji Kuodytė, która zagrała dynamicznie córkę Profesora, Annę. Artystka sprawnie zarysowała postać kobiety, która w życiu osobistym poniosła porażki (rozwód), a poczucie sensu dawała jej już tylko ulubiona praca w bibliotece. Paradoksalnie, Anna nie straciła jednak dbałości o sprawy materialne, co przejawiało się wielokrotnym skłanianiem swojego wuja, aby podpisał protest przeciwko budowie drogi, która miała przepołowić rodzinną posiadłość w Neuhaus.

W trzeciej scenie Lupa wrócił do sprawdzonego już w „Wycince” wymodelowania obrazu oczekiwania na ważnego gościa, którego spóźnienie wywołane było, nomen omen przez artystę Teatru Narodowego. Uczestnicy stypy analizowali sytuację, również przyczyny odejścia Profesora, dyskutowali o przyszłości rodziny. Całość zwieńczyła kolacja, plastycznie odwołująca się do „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda. Rzeczywiście, była to ostatnia wieczerza w mieszkaniu przy Placu Bohaterów, uwieńczona przez Krystiana Lupę wspaniałym, mocnym i dramatycznym finałem, w którym idealnie splotły się trzy elementy widowiska teatralnego: gra aktorska, światło i muzyka.



wtorek, 12 kwietnia 2016

Puszcza ... się oko i tnie się dalej

Widok umierających świerków przygnębia. Czy jest jakiś sposób na uratowanie Puszczy Białowieskiej?

Kilka dni temu pojechałem przypomnieć sobie, jak wspaniale wygląda wiosenna puszcza. I jak pięknie pachnie. W Puszczy Białowieskiej zaczął się już wielki wiosenny wyścig. Rośliny walczą o światło słoneczne, zwierzęta o bogaty w pożywienie teren do rozrodu, zabiegają o względy partnerek i partnerów. Drugim powodem wycieczki była chęć zrozumienia, o co tak naprawdę chodzi w głośnym ostatnio sporze o korniki i świerki w Puszczy Białowieskiej.

Powalone świerki
fot. Dionizy Kurz
W istocie, zobaczyłem ogrom zniszczeń spowodowanych przez korniki. Świerki padają masowo. Nie ma chyba sposobu, aby nad tym zapanować. Ostatnie lata są cieplejsze, co służy kornikom, a nie świerkom. Wszystko wskazuje na to, że południowa granica występowania świerka na nizinach właśnie przenosi się na północ. Świerków po prostu nie będzie za jakiś czas w puszczy. To proces wywołany zmianami klimatu i nie wydaje się możliwe, aby można było temu zaradzić wycinką zaatakowanych drzew. Co najwyżej chodzi tu o ratowanie dużej ilości drewna, które można przecież jeszcze sprzedać.

Zawilce gajowe i kokorycz pełna
fot. Dionizy Kurz
Czy to wyczerpuje temat? Tak naprawdę gra powinna toczyć się o coś znacznie większego. Puszcza Białowieska jest ostatnim europejskim lasem o cechach pierwotnych. Naszym obowiązkiem jest zachować ją dla przyszłych pokoleń. Niestety, sprawa najważniejsza, a więc objęcie ochroną całej puszczy, a nie tylko jej stosunkowo niewielkiego fragmentu czeka na załatwienie od co najmniej czterdziestu lat, kiedy takie plany zostały przygotowane. Rządy się zmieniają, ale powiększenie terenu ochrony nie pasuje ani ministrom, ani leśnikom, ani mieszkańcom regionu. Drewno dorodnego dębu warte jest ceny kilku samochodów. Nikt też nie przygotował żadnego programu, który mógłby pomóc mieszkańcom okolicznych wsi w zmianie źródeł utrzymania.

Zawilce żółte
fot. Dionizy Kurz
Marazm trwa, a puszcza ginie. To naprawdę nieduży teren. Park zajmuje powierzchnię 10 517,27 ha, co stanowi tylko 1/6 polskiej części Puszczy Białowieskiej! A cała puszcza po stronie polskiej, to zaledwie 62 219 ha, czyli tylko odrobinkę więcej, niż zajmuje powierzchnia Warszawy.

Jak długo jeszcze będzie można cieszyć się kolorem wiosennych kwiatów w Puszczy Białowieskiej? 

KLIKNIJ, TEN TEKST POSIADA WERSJĘ AUDIO


Leśnicy mówią o tej katastrofie:


Kurzy się!