poniedziałek, 23 maja 2016

Zagraj to jeszcze raz, Szyc

Brawurowy Hamlet w wykonaniu Borysa Szyca w spektaklu w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym.

Historia Szekspirowskiego Hamleta znana jest od setek lat. Nic nowego, wiadomo, scena po scenie, co się wydarzy. Dlaczego obejrzenie tej sztuki w klasycznym, dobrym wykonaniu daje oprócz ogromnej przyjemności uczucie oczyszczenia i orzeźwienia? Nasuwa się porównanie do smaku wody u źródła. Trudno to wytłumaczyć, ale za każdym razem coś innego zwraca moją uwagę w tym dramacie. Inne sceny, inne gesty, inne słowa. Ciągle nie dowierzam, że jeden człowiek mógł to napisać. Nic dziwnego, że powstają teorie, że Szekspir był kosmitą o pozaziemskim talencie.

fot. Magda Hueckel
Siedziałem w wypełnionej po brzegi sali Teatru Współczesnego w Warszawie i naprawdę z przyjemnością oglądałem przedstawienie wyreżyserowane przez Macieja Englerta. Czuło się, że wszyscy artyści spędzili wiele godzin na dopracowywaniu najdrobniejszych szczegółów inscenizacji.
Nieco uciążliwy brak klimatyzacji paradoksalnie dodawał poczucia autentyczności w obcowaniu z iście pierwotnym, szekspirowskim teatrem i tym bardziej pozwalał docenić trudną pracę artystów. Widzowie, a byli to w większości młodzi ludzie, żywo reagowali na wydarzenia na scenie. O dziwo, dziewiętnastowieczny, piękny przekład  Józefa Paszkowskiego nic nie stracił ze swojej siły wyrazu, ale zawdzięczał to znakomitej interpretacji artystów.

Klasą dla siebie był Borys Szyc, którego Hamlet był bardzo przekonujący. Artysta nie zagrywał się, po prostu mówił, opowiadał, słuchał, krzyczał, szeptał, mruczał, ale … nie recytował. Grał spokojnie, choć w gorętszych momentach potrafił się zapalić. To naprawdę był bardzo dobry Hamlet w jego wykonaniu. Świetnej gry było w tym spektaklu dużo więcej. Pragnę szczególnie wyróżnić  Sławomira Orzechowskiego w roli Poloniusza, który był po prostu znakomity. Artysta błyszczał swoją interpretacją: zwalniał i przyspieszał, kiedy było trzeba, umiejętnie rozkładał akcenty, stosował świadomie pauzy i zawieszenia, grał ciałem i mimiką, po prostu był tego wieczoru w rewelacyjnej formie.

fot. Magda Hueckel
Kolejną świetną sceną był cudowny epizod z udziałem fantastycznego Krzysztofa Kowalewskiego w roli grabarza. A przecież to nie wszystko, bo grali w tym spektaklu jeszcze niesamowici: Krzysztof Wakuliński i Damian Damięcki (aktorzy trupy teatralnej). Artystom pomogły wykorzystująca do maksimum powierzchnię sceny scenografia Marcina Stajewskiego i znakomite, punktowe akcenty powstające dzięki odpowiedniemu oświetleniu.

Jakby tego było za mało, całość zwieńczyła kapitalna, realistycznie odwzorowana scena pojedynku Hamleta z Laertesem. Naprawdę czuć było dynamikę tej walki, a wielu widzów podświadomie wstrzymywało oddech. Brawo dla artystów za brawurowe wykonanie oraz dla przygotowującego sceny fechtunku Janusza Sieniawskiego! To był świetny Hamlet. Trawestując znane zawołanie z nieśmiertelnego filmu, proszę: - Zagraj to jeszcze raz, Szyc. – Bo jeden raz obejrzeć tę rolę, to za mało.


Ciekawy materiał poświęcony pracy nad pojedynkiem.


Kurzy się!

piątek, 20 maja 2016

Pouczająca historia życia Jakuba Lejbowicza

Sekrety tajemniczej sekty ujawnione! Księgi Jakubowe w reż. Eweliny Marciniak w Teatrze Powszechnym

Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich, fot. Wikipedia
Pisarz Javier Sierra uważa, że „czytany” od prawej do lewej strony słynny obraz Hieronima Boscha nazywany „Ogrodem rozkoszy ziemskich” ukrywa losy sekty religijnej, która była prześladowana przez inkwizycję. Na prawym skrzydle tego zagadkowego tryptyku widać piekło, które wg Sierry było ówczesnym życiem, na środku Bosch namalował różne, przesycone erotyzmem rytuały, których odprawienie miało umożliwić członkom sekty wejście do raju namalowanego po lewej stronie, gdzie na swoich wyznawców czekał już Chrystus w towarzystwie Ewy i Adama.

Ewelina Marciniak w wyreżyserowanej przez siebie sztuce opartej na wątkach „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk pokazała historię symbolizowaną właśnie przez środkową część tryptyku i zgrabnie zasygnalizowała to przedstawiając fragment obrazu na wyświetlonej, cyfrowej quasi-kurtynie. Spektakl pokazywał właśnie ten, umowny etap z życia sekty Frankistów, a więc nic dziwnego, że na scenie było widać również dużo nagości. Kurtyna nie była końcem ciekawych odwołań plastycznych. Widzowie zastali scenę zasypaną piaskiem i drobnym żwirem symbolizującymi wyboiste i zakurzone drogi osiemnastowiecznego Podola. Motyw wędrówki został wyraźnie i trafnie podkreślony przez autorkę scenografii, kostiumów i świateł, Katarzynę Borkowską. Grupa Jakuba Franka prowadziła nomadyczny tryb życia, a zdarzało się, że była po prostu przeganiana z różnych miejsc i musiała podróżować i to często w dobrym tempie.

Na ścianie tuż za sceną powieszono natomiast oprawione w barokowe, ozdobne ramy lustra, które pozwalały widzom oglądać występujących na scenie artystów z niecodziennej perspektywy. Zwierciadła zostały także umiejętnie użyte do oświetlenia scenicznych bohaterów światłem odbitym. Wyobraźnia podpowiadała, że chodziło o metaforę sposobu narracji. Historia Jakuba Franka była opowiadana wyłącznie przez osoby, które widziały go, słyszały o nim lub opowiadano im o nim, a nie przez samego bohatera. W konsekwencji, widzowie musieli samodzielnie poskładać na swój użytek ułamki obrazów Jakuba, przywódcy sekty, wyłącznie na podstawie relacji osób trzecich. To naturalnie korespondowało z podzielonym taflami luster widokiem, który odwzorowywał jedynie fragmenty rzeczywistości.

Niestety, konsekwencją takiego pomysłu narracyjnego Olgi Tokarczuk powielonego przez Ewelinę Marciniak było uniemożliwienie wykonania zadania kreującemu tytułową postać, Wojciechowi Niemczykowi. Artysta nie mając do dyspozycji żadnego znaczącego tekstu, nie miał szans na zmierzenie się z mitem charyzmatycznego Jakuba Franka. Kto wie, może lepszym pomysłem dramaturgicznym byłaby całkowita rezygnacja z pokazywania Franka na scenie? Widzowie nie zrozumieli, czym ten człowiek zaskarbił sobie zaufanie i miłość tysięcy ludzi, którzy podążyli za nim na podbój Europy.

fot. Magda Hueckel
Wracam jednak do plastycznej oprawy spektaklu, która była jego najmocniejszą stroną. Zachwyciły mnie niesamowite światła wraz z efektami laserowymi, a także podobały mi się kostiumy, zwłaszcza wschodnia kreacja Chany (udana rola Julii Wyszyńskiej). Ciekawym pomysłem było też użycie lalek (Agata Kucińska) w pierwszej części przedstawienia, co dodało baśniowego kolorytu scenie pogrzebu Jenty. Można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że „Księgi Jakubowe” w reżyserii Eweliny Marciniak obrazami stały.

Kreacje aktorskie nie skupiły na sobie już tak wielkiej uwagi. Podobał mi się Mateusz Łasowski, który zaprezentował z charakterystycznym dla siebie dystansem, który lubię, postać biskupa Dembowskiego. Podkreślę także udane role Agaty Woźnickiej jako magnatki Kossakowskiej oraz bardzo dwuznaczną, praktyczno - romantyczną interpretację postaci pani Drużbackiej w wykonaniu Elizy Borowskiej. Ciekawie została pokazana relacja Drużbackiej z księdzem Chmielowskim. Było w niej coś na kształt niewinnej, ale jednak w pewnym sensie erotycznej fascynacji. Obie artystki wypadły świetnie w dowcipnej scenie podróży przez podolskie wertepy, w której ujawniły swój talent komediowy. Bardzo liczyłem na błysk talentu Bartosza Porczyka (Moliwda), ale jednak odczułem niedosyt. Może po prostu ta rola była dla niego za mała.

fot. Magda Hueckel
Ewelina Marciniak zmierzyła się przy pomocy tej realizacji z popularnym mitem, że Polska była krajem tolerancyjnym i przyjaznym odmiennościom. Przywoływani często jako sztandarowy przykład polskiej tolerancji i gościnności Bracia polscy zwani arianami (XVI w.) zostali przecież w końcu wydaleni z terenu Rzeczpospolitej jako heretycy, a królewskie wojsko spaliło w Rakowie jedną z największych, ówczesnych bibliotek kościoła reformowanego w Europie. Blisko dwieście lat później Jakub Frank po przejściu na katolicyzm i chrzcie, który ogłoszono wielkim sukcesem w nawracaniu heretyków został również oskarżony o herezję i spędził uwięziony na Jasnej Górze trzynaście lat! Frank traktował przyjmowane przez siebie niejako po drodze religie jedynie jako środek transportu, który miał go połączyć z Bogiem.

Tytułowy bohater sztuki na swój sposób odniósł zwycięstwo, umierał przecież jako szlachcic i baron, otoczony sporą rzeszą swoich wyznawców. Taki awans bez kilku zmian wyznania, w tym dwóch chrztów katolickich, nie był możliwy. Czy zwycięstwo odniosła swoją inscenizacją Ewelina Marciniak? Warto wybrać się do Teatru Powszechnego i mieć szansę na udzielenie własnej odpowiedzi na to pytanie.


Olga Tokarczuk czyta fragment "Ksiąg Jakubowych"


Kurzy się!