Brawurowy
Hamlet w wykonaniu Borysa Szyca w spektaklu w reż. Macieja Englerta w Teatrze
Współczesnym.
Historia Szekspirowskiego Hamleta znana jest od
setek lat. Nic nowego, wiadomo, scena po scenie, co się wydarzy. Dlaczego obejrzenie
tej sztuki w klasycznym, dobrym wykonaniu daje oprócz ogromnej przyjemności uczucie
oczyszczenia i orzeźwienia? Nasuwa się porównanie do smaku wody u źródła.
Trudno to wytłumaczyć, ale za każdym razem coś innego zwraca moją uwagę w tym
dramacie. Inne sceny, inne gesty, inne słowa. Ciągle nie dowierzam, że jeden
człowiek mógł to napisać. Nic dziwnego, że powstają teorie, że Szekspir był
kosmitą o pozaziemskim talencie.
fot. Magda Hueckel
Siedziałem w wypełnionej po brzegi sali Teatru
Współczesnego w Warszawie i naprawdę z przyjemnością oglądałem przedstawienie
wyreżyserowane przez Macieja Englerta. Czuło się, że wszyscy artyści spędzili
wiele godzin na dopracowywaniu najdrobniejszych szczegółów inscenizacji.
Nieco uciążliwy brak klimatyzacji paradoksalnie dodawał
poczucia autentyczności w obcowaniu z iście pierwotnym, szekspirowskim teatrem
i tym bardziej pozwalał docenić trudną pracę artystów. Widzowie, a byli to w
większości młodzi ludzie, żywo reagowali na wydarzenia na scenie. O dziwo,
dziewiętnastowieczny, piękny przekład Józefa
Paszkowskiego nic nie stracił ze swojej siły wyrazu, ale zawdzięczał to
znakomitej interpretacji artystów.
Klasą dla siebie był Borys Szyc, którego Hamlet był
bardzo przekonujący. Artysta nie zagrywał się, po prostu mówił, opowiadał,
słuchał, krzyczał, szeptał, mruczał, ale … nie recytował. Grał spokojnie, choć
w gorętszych momentach potrafił się zapalić. To naprawdę był bardzo dobry
Hamlet w jego wykonaniu. Świetnej gry było w tym spektaklu dużo więcej. Pragnę
szczególnie wyróżnić Sławomira
Orzechowskiego w roli Poloniusza, który był po prostu znakomity. Artysta błyszczał
swoją interpretacją: zwalniał i przyspieszał, kiedy było trzeba, umiejętnie
rozkładał akcenty, stosował świadomie pauzy i zawieszenia, grał ciałem i
mimiką, po prostu był tego wieczoru w rewelacyjnej formie.
fot. Magda Hueckel
Kolejną świetną sceną był cudowny epizod z udziałem
fantastycznego Krzysztofa Kowalewskiego w roli grabarza. A przecież to nie
wszystko, bo grali w tym spektaklu jeszcze niesamowici: Krzysztof Wakuliński i
Damian Damięcki (aktorzy trupy teatralnej). Artystom pomogły wykorzystująca do
maksimum powierzchnię sceny scenografia Marcina Stajewskiego i znakomite,
punktowe akcenty powstające dzięki odpowiedniemu oświetleniu.
Jakby tego było za mało, całość zwieńczyła kapitalna,
realistycznie odwzorowana scena pojedynku Hamleta z Laertesem. Naprawdę czuć
było dynamikę tej walki, a wielu widzów podświadomie wstrzymywało oddech. Brawo
dla artystów za brawurowe wykonanie oraz dla przygotowującego sceny fechtunku
Janusza Sieniawskiego! To był świetny Hamlet. Trawestując znane zawołanie z
nieśmiertelnego filmu, proszę: - Zagraj to jeszcze raz, Szyc. – Bo jeden raz
obejrzeć tę rolę, to za mało.
Sekrety tajemniczej sekty ujawnione! Księgi Jakubowe w
reż. Eweliny Marciniak w Teatrze Powszechnym
Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich, fot. Wikipedia
Pisarz Javier Sierra uważa, że
„czytany” od prawej do lewej strony słynny obraz Hieronima Boscha nazywany
„Ogrodem rozkoszy ziemskich” ukrywa losy sekty religijnej, która była
prześladowana przez inkwizycję. Na prawym skrzydle tego zagadkowego tryptyku
widać piekło, które wg Sierry było ówczesnym życiem, na środku Bosch namalował
różne, przesycone erotyzmem rytuały, których odprawienie miało umożliwić
członkom sekty wejście do raju namalowanego po lewej stronie, gdzie na swoich
wyznawców czekał już Chrystus w towarzystwie Ewy i Adama.
Ewelina Marciniak w
wyreżyserowanej przez siebie sztuce opartej na wątkach „Ksiąg Jakubowych” Olgi
Tokarczuk pokazała historię symbolizowaną właśnie przez środkową część tryptyku
i zgrabnie zasygnalizowała to przedstawiając fragment obrazu na wyświetlonej,
cyfrowej quasi-kurtynie. Spektakl pokazywał właśnie ten, umowny etap z życia
sekty Frankistów, a więc nic dziwnego, że na scenie było widać również dużo
nagości. Kurtyna nie była końcem ciekawych odwołań plastycznych. Widzowie zastali
scenę zasypaną piaskiem i drobnym żwirem symbolizującymi wyboiste i zakurzone
drogi osiemnastowiecznego Podola. Motyw wędrówki został wyraźnie i trafnie
podkreślony przez autorkę scenografii, kostiumów i świateł, Katarzynę Borkowską.
Grupa Jakuba Franka prowadziła nomadyczny tryb życia, a zdarzało się, że była
po prostu przeganiana z różnych miejsc i musiała podróżować i to często w
dobrym tempie.
Na ścianie tuż za sceną
powieszono natomiast oprawione w barokowe, ozdobne ramy lustra, które pozwalały
widzom oglądać występujących na scenie artystów z niecodziennej perspektywy.
Zwierciadła zostały także umiejętnie użyte do oświetlenia scenicznych bohaterów
światłem odbitym. Wyobraźnia podpowiadała, że chodziło o metaforę sposobu
narracji. Historia Jakuba Franka była opowiadana wyłącznie przez osoby, które
widziały go, słyszały o nim lub opowiadano im o nim, a nie przez samego
bohatera. W konsekwencji, widzowie musieli samodzielnie poskładać na swój
użytek ułamki obrazów Jakuba, przywódcy sekty, wyłącznie na podstawie relacji
osób trzecich. To naturalnie korespondowało z podzielonym taflami luster widokiem,
który odwzorowywał jedynie fragmenty rzeczywistości.
Niestety, konsekwencją takiego
pomysłu narracyjnego Olgi Tokarczuk powielonego przez Ewelinę Marciniak było
uniemożliwienie wykonania zadania kreującemu tytułową postać, Wojciechowi
Niemczykowi. Artysta nie mając do dyspozycji żadnego znaczącego tekstu, nie
miał szans na zmierzenie się z mitem charyzmatycznego Jakuba Franka. Kto wie,
może lepszym pomysłem dramaturgicznym byłaby całkowita rezygnacja z pokazywania
Franka na scenie? Widzowie nie zrozumieli, czym ten człowiek zaskarbił sobie
zaufanie i miłość tysięcy ludzi, którzy podążyli za nim na podbój Europy.
fot. Magda Hueckel
Wracam jednak do plastycznej
oprawy spektaklu, która była jego najmocniejszą stroną. Zachwyciły mnie niesamowite
światła wraz z efektami laserowymi, a także podobały mi się kostiumy, zwłaszcza
wschodnia kreacja Chany (udana rola Julii Wyszyńskiej). Ciekawym pomysłem było
też użycie lalek (Agata Kucińska) w pierwszej części przedstawienia, co dodało
baśniowego kolorytu scenie pogrzebu Jenty. Można z pełną odpowiedzialnością
powiedzieć, że „Księgi Jakubowe” w reżyserii Eweliny Marciniak obrazami stały.
Kreacje aktorskie nie skupiły na sobie
już tak wielkiej uwagi. Podobał mi się Mateusz Łasowski, który zaprezentował z
charakterystycznym dla siebie dystansem, który lubię, postać biskupa
Dembowskiego. Podkreślę także udane role Agaty Woźnickiej jako magnatki
Kossakowskiej oraz bardzo dwuznaczną, praktyczno - romantyczną interpretację
postaci pani Drużbackiej w wykonaniu Elizy Borowskiej. Ciekawie została
pokazana relacja Drużbackiej z księdzem Chmielowskim. Było w niej coś na
kształt niewinnej, ale jednak w pewnym sensie erotycznej fascynacji. Obie artystki
wypadły świetnie w dowcipnej scenie podróży przez podolskie wertepy, w której
ujawniły swój talent komediowy. Bardzo liczyłem na błysk talentu Bartosza
Porczyka (Moliwda), ale jednak odczułem niedosyt. Może po prostu ta rola była dla niego za mała.
fot. Magda Hueckel
Ewelina Marciniak zmierzyła się
przy pomocy tej realizacji z popularnym mitem, że Polska była krajem tolerancyjnym
i przyjaznym odmiennościom. Przywoływani często jako sztandarowy przykład
polskiej tolerancji i gościnności Bracia polscy zwani arianami (XVI w.) zostali
przecież w końcu wydaleni z terenu Rzeczpospolitej jako heretycy, a królewskie
wojsko spaliło w Rakowie jedną z największych, ówczesnych bibliotek kościoła
reformowanego w Europie. Blisko dwieście lat później Jakub Frank po przejściu
na katolicyzm i chrzcie, który ogłoszono wielkim sukcesem w nawracaniu
heretyków został również oskarżony o herezję i spędził uwięziony na Jasnej
Górze trzynaście lat! Frank traktował przyjmowane przez siebie niejako po
drodze religie jedynie jako środek transportu, który miał go połączyć z Bogiem.
Tytułowy bohater sztuki na swój
sposób odniósł zwycięstwo, umierał przecież jako szlachcic i baron, otoczony
sporą rzeszą swoich wyznawców. Taki awans bez kilku zmian wyznania, w tym dwóch
chrztów katolickich, nie był możliwy. Czy zwycięstwo odniosła swoją
inscenizacją Ewelina Marciniak? Warto wybrać się do Teatru Powszechnego i mieć
szansę na udzielenie własnej odpowiedzi na to pytanie.