Zgasły światła rampy, a więc utalentowana babcia wzięła się za inną robotę!
Pięćdziesiąt lat pracy i 1400 zł
emerytury! – narzekał ostatnio jeden z krakowskich gwiazdorów piosenki w
rozmowie z dziennikarzem poczytnej gazety. Okazuje się, że problem niskich
emerytur artystów znany jest również za oceanem. Ten fakt zaowocował napisaniem
przez Cat Delaney komedii opisującej losy amerykańskiej, emerytowanej aktorki
szekspirowskiej. Sztukę wyreżyserował w warszawskim Teatrze Współczesnym
Wojciech Adamczyk, aktor i doświadczony reżyser komediowy znany z takich
produkcji jak film Ranczo Wilkowyje i serial Ludzie Chudego.
fot. Marta Ankiersztejn
Zdesperowana niską wysokością swojej
emerytury Esmeralda Quipp grana przez Martę Lipińską wzięła sprawy w swoje
ręce, a jej przygody złożyły się na zasadniczy wątek komedii. W związku z tym
widzowie mieli okazję uczestniczyć w pogrzebie kota, posiedzieć w towarzystwie
prostytutek w areszcie nowojorskiej policji oraz być świadkami napadu na Bank.
A wszystko to zostało okraszone żartami, śmiesznymi sytuacjami oraz licznymi
cytatami z Szekspira!
W spektaklu brylowała Marta Lipińska, która
odniosłem wrażenie, ze sceny na scenę rozgrzewała się i nabierała tempa,
chociaż komedia trwała bite dwie godziny! Do jej wysokiego, aktorskiego C
dopasowały się zwłaszcza dwie artystki Współczesnego: Joanna Jeżewska (Penelopa Farthingale), która barwnie i z temperamentem zaprezentowała nieco
wulgarną, ale sympatyczną postać nowojorskiej ulicznicy oraz idealnie obsadzona
w roli sędziny Julius Agnieszka Pilaszewska, której na sali sądowej uległby
każdy adwokat, nie wspominając o świadkach oraz dziennikarzach piszących pitavalowe recenzje.
Po opadnięciu kurtyny widzowie na stojąco
nagrodzili wszystkich artystów rzęsistymi brawami, a szczególnie Martę
Lipińską, dziękując za udany wieczór, który przyniósł wiele szczerych
uśmiechów, ale również chwile zadumy nad przemijaniem i sytuacją ludzi w
starszym wieku.
Udana inscenizacja
Ślubu Witolda Gombrowicza w Teatrze Współczesnym w Szczecinie!
Jądrem Ślubu Gombrowicza jest wieloznaczny, filozoficzny tekst. Możliwości interpretacyjne, sposobność do
intelektualnej analizy, perspektywa prezentacji wyrafinowanej symboliki, a
często, mam wrażenie także swoisty snobizm, prowokują wielu reżyserów do
realizacji tego dzieła.
Dramat nie jest prosty w odbiorze.
Widzowie są zmuszeni do koncentracji i mają obowiązek podążać za słowami
bohaterów. W dobrym scenariuszu każde zdanie ma znaczenie. Nie ma zbędnych
słów. Taki właśnie jest Ślub, a więc „odpuszczenie” wysiłku intelektualnego w
trakcie spektaklu spowoduje, że dwie godzinki z życia po prostu przepadną.
fot. Piotr Nykowski
Anna Augustynowicz
wyreżyserowała sztukę mając pełną świadomość tych cech, a więc urządziła
spektakl w taki sposób, aby nic nie „przeszkadzało” widzom w odbiorze tekstu.
Artystom pomogła minimalistyczna scenografia (Marek Braun), a także idealnie
charakteryzujące bohaterów kostiumy. (Wanda Kowalska). W kontekście tego, co
napisałem o znaczeniu tekstu należy pochwalić wszystkich aktorów za wzorową dykcję
i emisję głosu. Widzowie nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem słów.
Wysoki poziom gry aktorskiej był zaletą tej inscenizacji. Na tle dobrych
kreacji całego zespołu scenicznego pragnę szczególnie wyróżnić Grzegorza
Młudzika (Ignacy - ojciec, król) za znakomite pokazanie postaci ojca,
uosobienia wszystkich ojców, którego każdy z widzów znał, jeśli nie z własnej
rodziny, to przynajmniej widział takiego tatę gdzieś u sąsiadów. Młudzik
wykreował postać, która pomimo wszystkich swoich wad wzbudziła sympatię, a
nawet rozczulenie widzów. Podobnie było z udaną rolą Joanny Matuszak, która
używając bardzo oszczędnych środków zdołała zademonstrować tradycyjną, głęboko
religijną i kochającą matkę. A to wcale nie koniec, bowiem pragnę zwrócić
również uwagę na ciekawą i spójną grę Jędrzeja Wieleckiego, odtwórcy roli
Władzia. Artysta był bardzo sugestywny jako naiwny, poczciwy i wierny
przyjaciel Henryczka z lat młodości.
fot. Piotr Nykowski
Stawianie pytań o tradycję, religię,
napiętnowanie, które w spektaklu przekonująco symbolizowało dotknięcie palcem,
manipulację, żądzę władzy, a także o sam mechanizm zmiany postawy człowieka,
będzie zawsze aktualne. Gombrowicz pokazał, że wszystko „dzieje się” w
przestrzeni między ludźmi, a od zła dzieli nas tylko malutki kroczek. Nie broni
przed nim dobre wykształcenie, filozoficzny dystans do siebie i rozum. Człowiek
tkwi w stalowym uścisku swojego wyobrażenia o świecie, dzięki któremu w prosty
sposób może oceniać innych, a także łatwo usprawiedliwiać własne postępowanie.
Warto o tym pomyśleć, nie tylko wtedy, kiedy ktoś nas "dutknie tem
palcem", nawet przy okazji ślubu.
Niesamowity koncert Felixa Kliesera i Norwegian Chamber
Orchestra w Filharmonii Narodowej w Warszawie
Trzynastego października w Filharmonii Narodowej w Warszawie
wystąpiła Norwegian Chamber Orchestra pod wodzą znakomitego skrzypka i
dyrektora Terje Tønnesena. Orkiestra powstała w 1977 i od tego czasu nagrała
blisko czterdzieści płyt, zebrała znakomite recenzje od Azji poprzez Europę aż
do USA oraz stała się jedną z czołowych orkiestr kameralnych w Europie.
Muzycy rozpoczęli koncert w Warszawie od „Suity z czasów
Holberga” Edvarda Griega. To bardzo piękny, taneczny utwór, który składał
się z kilku części inspirowanych tańcami z różnych stron Europy. Między innymi
dostojną Sarabandą, Gawotem z pięknymi nordyckimi akcentami oraz lekkim
Rigaudon pochodzącym z Prowansji. Sam Grieg nazywał swoją suitę „perukową”.
Terje Tønnesen zaproponował absolutnie „anty-perukową” oprawę wykonania tego
utworu, a muzycy orkiestry podkreślili to wesołymi, kolorowymi strojami. Utwór
został perfekcyjnie wykonany, a publiczność słuchając niektórych jego
fragmentów, oczyma wyobraźni mogła ujrzeć norweskie fiordy, a w nich brodate skrzaty
i trolle, które tańczyły na brzegu rwącego, górskiego
strumienia.
Felix Klieser, fot. Deutsche Welle
W kolejnych utworach (II Koncert na róg i orkiestrę D-dur
Josepha Haydna oraz II Koncert na róg i orkiestrę Es-dur Wolfganga Amadeusa
Mozarta) przedzielonych krótkim zestawem rumuńskich tańców ludowych Béli
Bartóka, gwiazdą był Felix Klieser (ur. 1991), solista grający na rogu. Ten
znakomity muzyk uważany jest obecnie za jednego z najlepszych waltornistów na
świecie . Dwa lata temu wygrał nagrodę ECHO Klassik dla młodych artystów, a w
tym roku otrzymał prestiżową nagrodę Leonard Bernstein Award. Haydn i Mozart
napisali swoje koncerty z przeznaczeniem na róg naturalny, bezwentylowy.
Współcześnie wykonuje się te dzieła na instrumentach z zaworami. Co ciekawe,
obaj napisali te utwory dla tego samego, wybitnego solisty, przyjaciela Mozarta
Ignaza Leutgeba, który oprócz gry na rogu zajmował się handlem serami.
FN w Warszawie, 13.10.2016
fot. DG Arts Projects
Felix Klieser wykonał wspaniale oba koncerty, chociaż nie
uniknął kilku minimalnych błędów. Godna podkreślenia jest technika gry
tego artysty, który z uwagi na swoją niepełnosprawność musiał zastąpić
operowanie ręką w czarze głosowej instrumentu indywidualną techniką zadęcia i
ułożenia warg. Solista oraz orkiestra wzbudzili zachwyt widowni, a Klieser
bisował pięknym solo na rogu.
Po przerwie czekała widzów potężna dawka emocji za sprawą
doskonałego wykonania przez artystów z Norwegian Chamber Orchestra utworu
Verklärte Nacht („Rozświetlona noc”) Arnolda Schönberga. Ten poemat symfoniczny
zainspirowany został wierszem Richarda Dehmela o tym samym tytule. Schönberg
napisał go w 1899 roku zauroczony Matyldą von Zemlinsky (siostrą swojego
nauczyciela Aleksandra von Zemlinsky), którą później poślubił. Wiersz opowiada
o nocnym spotkaniu kochanków, podczas którego kobieta wyznaje, że jest w ciąży
z innym i uzyskuje przebaczenie. Księżyc i miłość rozświetlają tę noc, co
słychać w finale poematu. Muzyka zaprezentowana przez artystów z Norwegii
wydobyła z tego dzieła najsubtelniejsze odcienie emocji. Była tam rozpacz, ale
też miłość, tkliwość i namiętność. Utwór ma wyrafinowana harmonię i słychać w
nim nuty romantyczne. Dopiero kilka lat po napisaniu „Rozświetlonej nocy”
Schönberg zaczął eksperymentować z atonalnością i dodekafonią.
Kompozytor był przesądny jeśli chodzi o cyfrę trzynaście. W
swoich utworach pomijał oznaczenia taktów tą cyfrą, unikał jej stosowania,
chociaż sam urodził się trzynastego. Jak się później okazało, zmarł także
trzynastego. A październikowa trzynastka w Warszawie przyniosła szczęście
gościom Filharmonii Narodowej, którzy mogli wysłuchać wspaniałego
koncertu.