sobota, 14 lipca 2018

Carmen bez róży we włosach

Carmen w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, zaskakująca realizacja przebojowej opery Georges'a Bizeta.

Reżyser ostatniej premiery sezonu w Warszawie Andrzej Chyra deklarował, że pragnie uciec od normy interpretacyjnej popularnej opery Bizeta. Rzeczywiście, twórcy zrezygnowali z wielu „standardowych” elementów oprawy spektaklu. Nie było wachlarzy, barwnych sukien, koronek, kwiatów wpinanych we włosy i kolorowego taboru cygańskiego. W zamian pokazano procesję,
fot.Krzysztof Bieliński
podczas której mali chłopcy nieśli wielki krzyż z rozpiętym Chrystusem, dzwonek z fabryki cygar oznajmiający fajrant został zastąpiony dzwonem kościelnym, a Carmen sławiącej miłość w Habanerze wyrosły anielskie skrzydła. 
Poręczą do analizy tej uwypuklonej duchowości mogą być następujące fakty: Sewilla słynie z niesamowitych procesji Wielkiego Tygodnia, anioł symbolizuje potęgę, nieśmiertelność, a młody chłopiec dzieciństwo wychowanego w tradycji katolickiej, szlachetnie urodzonego Don Jose. Idąc tym tropem można zapytać, dlaczego Don Jose trafił jednak do wojska? Czyżby dlatego, aby armia zrobiła z niego prawdziwego mężczyznę? A może młodzieniec chciał uciec od swojej zaborczej matki, która nękała go listami budząc u chłopaka dojmujące poczucie winy, które zaowocowało problemami w kontaktach z kobietami? 

Stop, stop, stop! Nie oto chyba chodzi w tej zabawie, chociaż tropienie dodatkowych, ukrytych znaczeń jest nawet zajmujące, ale można się nieźle rozpędzić! Przecież widzowie przyszli na Carmen Bizeta! Libretto naiwne, wątłe, ale za to, co za muzyka! To operowy hit wszechczasów! Nie ma powodu, żeby przy tym majstrować. Na szczęście muzykę pozostawiono w spokoju i każdy z widzów usłyszał perfekcyjne wykonania wielu artystów. Począwszy od gry wspaniałej orkiestry Teatru Wielkiego występującej pod batutą świetnej Keri-Lynn Wilson, przez bardzo dobrą Carmen w wykonaniu Moniki Lendzion - Porczyńskiej i znakomitego Mariusza Godlewskiego jako Escamillo, dziarskiego torreadora, aż po udaną rolę Don Jose zaśpiewaną i przede wszystkim dobrze zagraną przez Dario Di Vietri. Ciekawe, choć nieco zaskakujące zamknięcie sezonu operowego 2017/2018 w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.


Trailer spektaklu:


Kurzy się!

niedziela, 27 maja 2018

Oświecenie nad Wisłą


„Czym jest Oświecenie?” to nowa wystawa prezentowana w warszawskim MSN nad Wisłą. Kuratorzy wystawy: Łukasz Ronduda i Tomasz Szerszeń dokonali wyboru rysunków i rycin ze zbiorów króla Stanisława Augusta, które przetrwały zawieruchy wojenne i są obecnie prezentowane w całości jako Gabinet Rycin Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie.

W „Czym jest Oświecenie” prace artystów i uczonych z osiemnastego wieku zostały skomentowane dziełami współczesnych twórców, które dobrała i częściowo wykonała własnoręcznie Goshka Macuga – znana polska artystka rezydująca w Londynie.

Można powiedzieć: NO WOMAN, NO KRAJ. (mat. MSN)
Wystawa jest nietypowa dla MSN. W krótkiej historii placówki nad Wisłą jeszcze takiej nie było. W zasadzie to nie wystawa artystyczna (a przynajmniej nie tylko), a prezentacja naukowa. Akademicki sposób eksponowania rysunków i rycin podkreślały klasyczne, zwisające na długich linkach biblioteczne lampy. Moim zdaniem dawały jednak za mało światła, co utrudniało komfortowe obcowanie z eksponatami.

Kolejnym zaplanowanym elementem scenografii tej wystawy było olbrzymie, skomponowane z wielu fragmentów krzywe lustro powieszone na wschodniej ścianie sali wystawowej. Przekaz kuratorski był prosty – drodzy widzowie, przejrzyjcie się w tym lustrze, a dostrzeżecie problemy osiemnastowiecznej Europy, które przetrwały do współczesności, choć często w zdeformowanej formie.

Rysunki i ryciny, które rekomenduję oglądać poruszając się po sali w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara ilustrują na pierwszej stacji-stole ekspozycji iluminację, a więc symbol oświecenia dosłowny i przenośny. Na kolejnych stołach (świetnie zaprojektowanych przez Pracownię Macieja Siudy i wykonanych przez S4P Manufaktura Mebli) widzowie oglądają kolejne prezentacje tematyczne, takie jak antyklerykalizm, pojmowanie demokracji, emancypację kobiet, spojrzenie na kolonializm oraz wiele, wiele innych. Podróż po wystawie zamyka niesamowita prezentacja, która wieści zmierzch cywilizacji ludzi na rzecz cywilizacji technologii.

mat. MSN
Jedną z wielu ciekawostek wystawy jest prezentacja pierwszego projektu Świątyni Opatrzności Bożej Jakuba Kubickiego (projekt zrealizowany współcześnie jest dużo gorszy!), którą pierwotnie planowano wybudować jako świątynią „Najwyższej Opatrzności” i ponad-wyznaniowe, synkretyczne miejsce kultu.

Śledzenie i porównywanie zachowania i poglądów ludzi w epoce Oświecenia i współcześnie jest bardzo interesujące, ale wydaje się, że należy powstrzymać się z wyciąganiem zbyt daleko idących wniosków. Ponad 200 lat czyni różnicę i to fundamentalną. Warto wyrobić sobie własne zdanie na ten temat, zwłaszcza że bilet kosztuje tylko złotówkę.

Kurzy się!


Święte nic

"Święte nic” to tytuł wystawy w Zamku Ujazdowskim prac pary krakowskich artystów: Jakuba Juliana Ziółkowskiego i jego partnerki, koreańskiej malarki Hyon Gyon. Artystka jest znana w Hong-Kongu, Japonii i Stanach Zjednoczonych, a jej podstawową inspiracją malarską jest koreański szamanizm. Hyon Gyon będąc dzieckiem wzięła udział w pogrzebie babki, podczas którego uległa fascynacji obrzędami szamańskimi.

fot. Bartosz Górka
"To, czego doświadczyłam, to proces oczyszczenia z negatywnych emocji towarzyszących ludzkim tragediom. Tym tematem konsekwentnie interesuję się do dziś. Rytuał był niekończącym się cyklem tworzenia i umierania, w którym smutek, radość, gniew, przywiązanie, miłość, nienawiść, ludzka obsesja na punkcie życia, lęk przed śmiercią, pożądanie i ból zostały w całości pokonane i „połknięte”. Doświadczenie wywarło na mnie głęboki wpływ zarówno jako na człowieku, jak i na artystce, czułam, że wreszcie znalazłem swój temat” – mówiła Hyon Gyon w 2013 roku w wywiadzie dla czasopisma Guernica Magazine.

Jakub Julian Ziółkowski to z kolei jeden z najbardziej znanych w Europie współczesnych, polskich malarzy. Jego malarstwo jest bardzo charakterystyczne, wyrafinowane, nawiązujące do tradycji kultury europejskiej, ale także czerpiące ze sztuki Wschodu. Niedawno malarz odwiedził Wietnam, a efektem jego wielomiesięcznej podróży są prace, w których Ziółkowski eksperymentował z obrazami malowanymi na szkle akrylowym. Powód był prosty, płótno nie wytrzymywało azjatyckiej wilgoci. Jego „wietnamskie” obrazy epatują barwnymi plamami przedstawiającymi dżunglę, duchy, tygrysy, ale i… amerykańskie dolary, co powróciło także na wystawie „Święte nic”.
fot.Bartosz Górka
Zaskoczeniem jest fakt, że dwójka malarzy, która lubi malarstwo wielkoformatowe przygotowała wystawę składającą się zaledwie z kilku obrazów Ziółkowskiego, ale za to z kilkudziesięciu instalacji. Instalacji przyciągających oko kolorem i rozmachem w stylu azjatycko – odpustowym.
Wystawę otwierają nadpalone, podarte, kolorowe flagi. To symbol swoistego Katharsis Hyon Gyon: artystka doznała oczyszczenia po ceremonii szamańskiej. Dwa elementy, do których odwołuje się w swoich flagach to chaos, a także zerwanie barier odzwierciedlone przez rozdarcie i nadpalenie tkanin.
Dalej uwagę zwracają przedziwne figury, które być może przedstawiają fazę liminalną duszy ludzkiej, moment kiedy czeka na końcową przemianę. Liche materiały z jakich wykonano figury pogłębiają poczucie tymczasowości. Figury symbolizują charaktery ludzi, którzy najprawdopodobniej doświadczą niebawem inkarnacji.
Wiele figur ma charakter wotywny. Czeka je spalenie, kiedy po obrzędach przestaną być potrzebne do kontaktu z duchami. Takie spalenie pokazują instalacje wideo przygotowane przez Ziółkowskiego.
W wielu pracach Hyon Gyon używa czarnych, sztucznych włosów. Wiesza włosy w różnych miejscach, jak totemy. Włosy rosną po śmierci i symbolizują siłę duchową. Czarny kolor wskazuje możliwość odrodzenia po śmierci.
fot. Bartosz Górka
Ciekawą pracą jest „miękka kaplica”. To jurta obłożona używanymi maskotkami. W środku wyświetlany jest materiał wideo Ziółkowskiego. Ziółkowski pokazany jest jako szaman i słucha transowej muzyki. Towarzyszy temu migotanie świetlnej kuli z dyskoteki „Gorączki sobotniej nocy”. Jurta jest symbolem podróży, podróży artystki w sensie dosłownym (Korea, Japonia, USA, Polska), ale także w sensie przenośnym, duchowym i artystycznym. Praca nawiązuje też do wyobcowania i stygmatyzowania szamanów w relacjach społecznych. Potrzebni są ludziom tylko w czasie obrzędów.
Osobną, ciekawą prezentacją jest sala pt. „Chory z miłości”. W stanie chorobowym miłością napełniane są wszystkie naczynia, nocniki, wazy i amfory. Produkcja miłości jest niekontrolowana, tak jak produkcja makaronu, którym Wojciech Pokora napełniał kolejne misy, garnki i talerze w komedii „Poszukiwany, poszukiwana”. Naczynia puchną od nadmiaru miłości. Rzeczywiście, artyści są w związku, o którym mówią, że jest pełen szalonej miłości.
fot. Bartosz Górka
I na koniec samotny Ian Moon – autoportret rzeźbiarski Ziółkowskiego odosobniony w małej salce zamkowej wieży. Artysta pokazany jest w przebraniu rockmana, który patrzy na obiekty wystawy pokazane w sali obok. Siedzi w swojej pięknej ramonesce nabitej ćwiekami z przyczepionymi przypinkami, które wyglądają jak przedmioty wotywne i spokojnie patrzy. Może to miał być żart, ale jest to komentarz artystów do wystawy, bo czyż nasz świat nie jest pełen kompletnie pomieszanych symboli i znaczeń?

Kurzy się!


niedziela, 20 maja 2018

Dama Kameliowa - wielka miłość, namiętność, cudowne stroje i Chopin.

Niewielki margines licznej grupy prostytutek w dziewiętnastowiecznym Paryżu stanowiły damy o wysokim statusie, paryskie metresy i kurtyzany, które uprawiając sztukę erotyczną wyróżniały się nie tylko pięknością, ale również znajomością kultury, filozofii, a nawet polityki. Nic dziwnego, że wiele historii z tamtych czasów opowiadanych przez artystów działo się właśnie w buduarach i salonach takich dam. Tytułowa bohaterka baletu, Marguerite Gautier była właśnie kurtyzaną. Kochało ją wielu mężczyzn, co powodowało nieustannie konflikty obficie podlewane ich zazdrością i gniewem. Historia opowiedziana w balecie krąży wokół szaleńczej miłości Armanda i Marguerite.

fot.Ewa Krasucka
W opisywanym przeze mnie spektaklu tańczyli artyści przypisani do tak zwanej drugiej obsady, gdzie partię Marguerite wykonywała Maria Żuk, a rolę Armanda Dawid Trzensimiech. Choreografia Johna Neumeiera pomimo upływu lat wciąż zaskakuje nowoczesnością i skalą trudności. Partie solistów pełne są wielu różnorodnych podnoszeń, często niskich i wykonywanych w bliskim kontakcie. Debiutujący w swych rolach artyści zaprezentowali wysoki poziom techniczny, chociaż w jednej ze scen tancerzom „udało się” szczelnie owinąć głowę Armanda tiulem z kostiumu partnerki, co przez moment przypomniało dzieła bułgarskiego artysty Christo, który szczelnie "opakowywał" kolorową folią różne obiekty. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i nie doszło do upadku.

Dama Kameliowa to prawdziwy teatr tańca. Maria Żuk nienagannie wykonała swoją partię, ale zatańczonej przez nią Marguerite zabrakło nieco aktorskiego wyrazu i żarliwości. Widzowie nie poczuli całkowitego utożsamienia artystki z jej bohaterką, a przecież tylko w ten sposób można było zatańczyć romantyczne partie wiarygodnie. W tej chwili w zespole Polskiego Baletu Narodowego moim zdaniem najwyższe kwalifikacje aktorskie do tej roli posiada Yuka Ebihara, która jest zdolna do pełnej, wręcz ekstremalnej identyfikacji z bohaterką.

fot. Ewa Krasucka
Miłość dziewczyny zostaje stłumiona przez interwencję ojca Armanda, który przekonał ją, że dla dobra chłopaka powinna go odtrącić. W roli ojca wystąpił Robert Bondara. Artysta idealnie przekazał swoim na pozór prostym, zdyscyplinowanym tańcem uniwersalne emocje rodziców, którzy bezwarunkowo chcą chronić swoje dzieci. Zadbał przy tym o odpowiednią, nieco formalną formę tego przekazu. Brawo! 

Balet Dama Kameliowa Johna Neumeiera ma już 40 lat. Bardzo się cieszę, że ta inscenizacja będzie grywana regularnie w Warszawie. Nie tylko ze względu na świetny taniec, ale przede wszystkim z uwagi na znakomicie ilustrującą wydarzenia na scenie muzykę. Poza tym, jest tu wszystko, co powinno być w romantycznej historii: wielka miłość, namiętność, cudowne stroje i Chopin. Czego chcieć więcej?

Kurzy się!

niedziela, 22 kwietnia 2018

Co jest niczym lód, a parzy?


Znakomita Turandot Giacomo Pucciniego w reżyserii Mariusza Trelińskiego, który kilka dni temu został nagrodzony International Opera Awards dla najwybitniejszych przedstawicieli sztuki operowej, w Teatrze Wielkim Operze Narodowej.

Mariusz Treliński, dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie kilka dni temu otrzymał nagrodę International Opera Awards dla najwybitniejszych przedstawicieli sztuki operowej. Wiadomość o nagrodzie dotarła do Warszawy w dzień prezentacji na scenie Teatru opery Turandot Giacomo Pucciniego w reżyserii nagrodzonego reżysera. To był idealny moment, aby przekonać się czy inscenizacja Trelińskiego, która ma już siedem lat wciąż fascynuje i przemawia do widzów. Z przyjemnością informuję, że Turandot Trelińskiego bardzo dobrze zniosła próbę czasu. Spektakl przypomniał warszawiakom znakomitą oprawą plastyczną Borisa Kudlički i świetnie, teatralnie opowiedzianą historię chińskiej księżniczki.

fot. Krzysztof Bieliński
Księżniczka Turandot nie była grzeczną dziewczynką. Jej portret psychologiczny to dobry materiał do analizy psychiatrycznej. Bohaterka była kobietą-modliszką, która kierowała na śmierć kolejnych zalotników. Księżniczka twierdziła, że przekazując katu mężczyzn mściła się w ten sposób za ból i cierpienie swojej prababki uprowadzonej i zgwałconej przez zdobywców Północnej Stolicy Chin. Trudno uwierzyć, aby dramatyczna historia antenatki, która żyła wiele pokoleń wcześniej odcisnęła tak głębokie piętno w sercu i umyśle księżniczki. Widz miał prawo przypuszczać, że za chorobliwą niechęcią do mężczyzn mogło stać coś jeszcze, jakieś dramatyczne przeżycie Turandot z dzieciństwa. Ten ślad uprawdopodobniło zachowanie cesarza, który tolerował hobby swojej córki.

Treliński postawił naprzeciwko księżniczki młodego królewicza Kalafa, który w jego realizacji nie był wodzem i zdobywcą, ale pełnym miłości i empatii mężczyzną, który w końcu doprowadził do „odmrożenia” Turandot i jej otwarcia na miłość.

fot. Krzysztof Bieliński
W inscenizacji Turandot w warszawskim Teatrze znakomicie zaprezentował się cały zespół wykonawców! Najwięcej braw zebrała Lilla Lee, odtwórczyni roli tytułowej. Artystka znakomicie potrafiła przeistoczyć się z zimnej księżniczki w kochającą kobietę. "Co jest niczym lód, a parzy? - Turandot!", tak brzmiała przecież trzecia zagadka przygotowana przez księżniczkę.
Mniejsze role też zwracały uwagę. Świetny był Dariusz Machej jako Mandaryn, a trójka Ping, Pang, Pong (Łukasz Rosiak, Tomasz Madej, Mateusz Zajdel) zagrała fantastycznie, w tym przede wszystkim aktorsko wprowadzając na scenę kolor i radość. Reżyser pokazał, że stać go na dystans do wielkiego repertuaru. Wielki przebój tej opery Nessun dorma w wykonaniu Enrico Caruso został odtworzony z trzeszczącej, starej płyty już na samym początku spektaklu. Treliński dał tym do zrozumienia, że nie będzie się ścigał w tej konkurencji. Podkreślił to dodatkowo podczas wykonania tej arii wkładając do rąk Kalafa puszkę piwa, co nie przeszkodziło Leonardo Caimiemu zaśpiewać znakomicie i zebrać zasłużone brawa.

To był piękny, baśniowy spektakl, który w atrakcyjny sposób potwierdził słuszność przyznania tej wielkiej nagrody Mariuszowi Trelińskiemu!

Bardzo ciekawy reportaż o przygotowaniach do premiery:


Kurzy się!

poniedziałek, 12 marca 2018

Gala baletowa w Warszawie!

W lutym Dyrektor Krzysztof Pastor w imieniu zespołu Polskiego Baletu Narodowy zaprosił swoich wiernych sympatyków i gości na pierwszą Galę Baletową w Warszawie! Dla miłośników baletu była to wyjątkowa okazja do obejrzenia mistrzowskich wykonań najsłynniejszych fragmentów baletów klasycznych. Na pierwszej Gali w Warszawie wystąpili znakomici artyści ze świetnych teatrów baletowych w Europie oraz cały zespół Polskiego Baletu Narodowego w najlepszych wykonaniach. To była prawdziwa, artystyczna uczta. Wystąpili: Marianela Núñez, gwiazda The Royal Ballet z Londynu i fantastyczny Osiel Gouneo, pierwszy solista Bayerische Staatsballett z Monachium, pierwsi soliści Teatro alla Scala z Mediolanu: Nicoletta Manni i Claudio Coviello oraz utalentowana Evelina Godunova, laureatka Złotego Medalu Międzynarodowego Konkursu Artystów Baletu w Moskwie, której partnerem był Yevgeniy Khissamutdinov. Teatr przeprowadził bezpośrednią, internetową transmisję wydarzenia. Kilka dni temu udostępniono fragmenty Gali na platformie VOD Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Warto obejrzeć! Ja prezentuję taniec do muzyki zespołu Radiohead w choreografii Roberta Bondary w wykonaniu świetnych artystów Polskiego Baletu Narodowego Yuka Ebihary i Kristófa Szabó. Znakomity numer!


Kurzy się!

niedziela, 11 marca 2018

Szopka wciąż o tym samym

Znakomity Artur Barciś w Trans - Atlantyku w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum.

Powieść Trans – Atlantyk Witolda Gombrowicza w adaptacji i reżyserii Artura Tyszkiewicza przygotowano i wystawiono w warszawskim Teatrze Ateneum, aby uhonorować  dziewięćdziesiąte urodziny tego teatru oraz stulecie odzyskania niepodległości.

Na pierwszy plan spektaklu wysunął się zdecydowanie Artur Barciś (poseł), który zagrał brawurowo, wyraziście i dowcipnie. Doskonała kreacja artysty wzbudziła na sali szczere uśmiechy, ale także zmusiła  widzów do gorzkich przemyśleń. 

fot. Bartek Warzecha
Z drugiej strony w świetnej roli Gonzalo pokazał się Krzysztof Dracz. Aktor nie przesadził, o co było bardzo łatwo biorąc pod uwagę sposób życia argentyńskiego bogacza. Artysta bardzo dbał o to, żeby jego bohater trzymał się ludzkich, realnych wymiarów. Dracz osiągnął w ten sposób sukces, co przy innym sposobie gry byłoby trudne. Wzbudził współczucie dla swojej postaci i pokazał, że życie nie jest wyłącznie zabawą i farsą. Postać Gonzalo była powieściowym symbolem dekadenckiej Europy, ale również alter ego Gombrowicza. Pisarz dla równowagi opisał siebie także jako dziennikarza i początkującego literata (Przemysław Bluszcz).

Do kompletu pochwał warto dodać udaną kreację Tomasza Schuchardta jako Cieciszowskiego, który był znakomity zwłaszcza w scenie, w której opowiadał, jak uczył się zabijać. I to od małego. Przypomnę, że ćwiczył początkowo na królikach, ale jako odważny chłopiec w końcu podpalił lwa(!).

Spektakl dopełniła Justyna Elminowska (scenografia), która przeniosła widzów z jednej strony do polskiej szopki, wokół której dzięki przemyślnej instalacji kręciły się piękne dziewczyny w regionalnych strojach, a z drugiej do wnętrza przewróconego statku, który już nigdzie nie popłynie.

Gombrowicz jest już klasykiem, a jego Trans Atlantyk to powieść o Polsce. Stefan Chwin, znany powieściopisarz i krytyk literacki określił kiedyś powieść Gombrowicza mianem anty Pana Tadeusza i anty Dziadów. To dzieło powstało jednak z miłości do Polski. Bardzo trudnej miłości. Wielu zarzucało Gombrowiczowi brak patriotyzmu, ale on po prostu chciał innego, nowoczesnego patriotyzmu. Zamiast Ojczyzny chciał Synczyzny, a więc nowego spojrzenia. Nie doczekał się. Póki co Trans – Atlantyk celuje dziwnym trafem w każdą Polskę. Przeszłą, obecną i …przyszłą. Pomimo różnorodnej tradycji emigracyjnej, a w kraju prawie pięćdziesięciu lat komuny, Polacy nie zmienili się prawie wcale.

Kurzy się!

Fragmenty próby medialnej:



środa, 31 stycznia 2018

Sen mara ...

Opera Peleas i Melizanda w reżyserii Katie Mitchell w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, koprodukcja z Festival d’Aix-en-Provence

Naga kobieta na oszalałym, karym koniu stojącym dęba, nastrój niesamowitości, fantastyki, erotyki i grozy to skrótowy opis najbardziej znanego, malarskiego dzieła polskiego symbolizmu - Szału uniesień Władysława Podkowińskiego. Maeterlinck pisząc symboliczną tragedię Peleas i Melizanda także odrealnił świat swoich bohaterów. Ukazał w swoim dziele doznania ludzi podporządkowanych nieodgadnionej naturze. Claude Debussy dostosował się do tej atmosfery komponując muzykę do operował wersji tragedii używając wysublimowanego, oryginalnego brzmienia. Nastrój zbudował wirującą falą dźwięków, ale również umiejętnie dozując ciszę!

fot. Krzysztof Bieliński
Jakby tych ulotnych znaczeń, zmysłowych doznań, barw i brzmień było mało, to reżyserka opery, Angielka Katie Mitchell uwspółcześniła akcję i przeniosła ją do snu głównej bohaterki. Widzowie, którzy przeczytali przynajmniej początek programu (znakomite wydawnictwo) i wiedzieli o tym chwycie reżyserskim nie dziwili się więc, że artyści na scenie chodzili w dziwaczny sposób po krętych schodach, bądź że tajemnicze źródła ilustrowane przepięknym brzmieniem harf wybijały tuż przy łóżku Melizandy, a dziewczyna mogła oglądać samą siebie w scenie miłosnej z kochankiem. Sen to sen, wszystko było w nim możliwe. 

Wspomniałem o harfach, ale ich przepiękny dźwięk była jedynie częścią fantastycznego wykonania dzieła Debussego przez orkiestrę Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Od wielu miesięcy, po każdej premierze piszę o orkiestrze tylko w superlatywach. Tym razem wsparł tę opinię dyrygent premierowego spektaklu maestro Patrick Fournillier, który po premierze bardzo chwalił artystów z Warszawy za znakomite wykonanie muzyki francuskiego mistrza.

fot. Krzysztof Bieliński
Artyści śpiewający także stanęli na wysokości zadania, nikt nie zszedł poniżej wysokiego lub bardzo wysokiego poziomu wykonania. Największe wrażenie wywarł na widzach śpiew i gra aktorska Laurenta Alvaro (Golaud, bas-baryton). Francuski artysta wiarygodnie pokazał wątpliwości, ale też nienawiść zdradzonego męża, która doprowadziła do końcowego dramatu.

Opera jest koprodukcją z Festival d’Aix-en-Provence, gdzie spotkała się z dobrym przyjęciem. Widzowie i artyści francuscy szczególnie zwrócili uwagę na wspaniałe dekoracje wykonane przez rzemieślników Teatru Wielkiego Opery Narodowej i wywołali ich przedstawicieli do ukłonów po spektaklu. Sytuacja powtórzyła się w Warszawie. Scenografia Lizzie Clachan, modernistyczne, mieszczańskie domy, w tym jeden nawet z ogrodowym basenem wykonała perfekcyjnie ekipa techniczna TWON. Polacy przygotowali bardzo efektowną kompozycję przesuwających się ekranów, które odsłaniały poszczególne plany akcji scenicznej.

Interesująca muzyka w świetnym wykonaniu, przepiękna warstwa plastyczna, jednym słowem dobra, solidna premiera, poniżej trailer wydarzenia.


Kurzy się!

sobota, 6 stycznia 2018

Inny Trans-Atlantyk

Sztuka kinetyczna i op-art w Europie Wschodniej i Ameryce Łacińskiej w latach 50. - 70.

W nadwiślańskim, warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej można oglądać jeszcze do 11 lutego 2018 roku ciekawą wystawę poświęconą sztuce kinetycznej i optycznej. Kierunki te nabrały rozpędu po II wojnie światowej, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych w Paryżu, który był ówczesną, kulturalną stolicą Europy. 

Artystów, których prace zgromadzono w MSN-ie łączyło jednak coś innego – przemieszczanie się po świecie z powodów politycznych. Wszyscy z nich byli prześladowani albo musieli uciekać ze swoich ojczyzn, bądź też skazani byli przez cenzurę na uprawianie sztuki obojętnej ideowo. Często ich „techniczna” sztuka była jedyną możliwą do uprawiania w totalitarnym państwie. To dotyczyło również Polski.

Kinetyzm, a więc ruch korespondował w przenośny sposób z licznymi podróżami artystów po różnych krajach i kontynentach. Z drugiej strony ten sam ruch, którym byli zafascynowani artyści pomagał nawiązywać czynne, interaktywne relacje z widzami, co było nie do przecenienia. W naszym warszawskim Muzeum nad Wisłą (MSN) publiczność także może dotykać części eksponatów i komponować je po swojemu, chociaż nie zawsze budzi to entuzjazm pracowników muzeum. Cóż, nie ma pieniędzy na kopie dzieł, a przekonywanie personelu muzeum, że częściowe zniszczenie lub zużycie dzieła jest wpisane w cykl jego życia często na niewiele się zdaje.

Spacer po wystawie sprawia wrażenie wycieczki po wykopaliskach artystycznych z ery przed-komputerowej. Benedyktyńska cierpliwość artystów przy wykonywaniu niektórych prac budzi szacunek i podziw. Szczególnie widoczne jest to w pracy Miry Schendel (Zatrzymane fale prawdopodobieństwa, 1969), w której artystka przymocowała do ramy około 20 tys. żyłek nylonowych oraz w pracy Carlosa Cruza-Dieza Physichromie No. 1025 (1975) w której artysta ręcznie pomalował tysiące drobnych elementów, które złożyły się na fantastyczną, uwodzącą oczy całość.

Mnie najbardziej podobało się jednak dzieło znakomitego Abrahama Palatnika (Obiekt kinetyczny KK 9a, 1966/2009), którego obraz z wystawy załączam pod artykułem. 

Jak zwykle w MSN godny obejrzenia jest również interaktywny przewodnik po wystawie. (link) Znakomita robota!


Kurzy się!