środa, 31 stycznia 2018

Sen mara ...

Opera Peleas i Melizanda w reżyserii Katie Mitchell w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie, koprodukcja z Festival d’Aix-en-Provence

Naga kobieta na oszalałym, karym koniu stojącym dęba, nastrój niesamowitości, fantastyki, erotyki i grozy to skrótowy opis najbardziej znanego, malarskiego dzieła polskiego symbolizmu - Szału uniesień Władysława Podkowińskiego. Maeterlinck pisząc symboliczną tragedię Peleas i Melizanda także odrealnił świat swoich bohaterów. Ukazał w swoim dziele doznania ludzi podporządkowanych nieodgadnionej naturze. Claude Debussy dostosował się do tej atmosfery komponując muzykę do operował wersji tragedii używając wysublimowanego, oryginalnego brzmienia. Nastrój zbudował wirującą falą dźwięków, ale również umiejętnie dozując ciszę!

fot. Krzysztof Bieliński
Jakby tych ulotnych znaczeń, zmysłowych doznań, barw i brzmień było mało, to reżyserka opery, Angielka Katie Mitchell uwspółcześniła akcję i przeniosła ją do snu głównej bohaterki. Widzowie, którzy przeczytali przynajmniej początek programu (znakomite wydawnictwo) i wiedzieli o tym chwycie reżyserskim nie dziwili się więc, że artyści na scenie chodzili w dziwaczny sposób po krętych schodach, bądź że tajemnicze źródła ilustrowane przepięknym brzmieniem harf wybijały tuż przy łóżku Melizandy, a dziewczyna mogła oglądać samą siebie w scenie miłosnej z kochankiem. Sen to sen, wszystko było w nim możliwe. 

Wspomniałem o harfach, ale ich przepiękny dźwięk była jedynie częścią fantastycznego wykonania dzieła Debussego przez orkiestrę Teatru Wielkiego Opery Narodowej. Od wielu miesięcy, po każdej premierze piszę o orkiestrze tylko w superlatywach. Tym razem wsparł tę opinię dyrygent premierowego spektaklu maestro Patrick Fournillier, który po premierze bardzo chwalił artystów z Warszawy za znakomite wykonanie muzyki francuskiego mistrza.

fot. Krzysztof Bieliński
Artyści śpiewający także stanęli na wysokości zadania, nikt nie zszedł poniżej wysokiego lub bardzo wysokiego poziomu wykonania. Największe wrażenie wywarł na widzach śpiew i gra aktorska Laurenta Alvaro (Golaud, bas-baryton). Francuski artysta wiarygodnie pokazał wątpliwości, ale też nienawiść zdradzonego męża, która doprowadziła do końcowego dramatu.

Opera jest koprodukcją z Festival d’Aix-en-Provence, gdzie spotkała się z dobrym przyjęciem. Widzowie i artyści francuscy szczególnie zwrócili uwagę na wspaniałe dekoracje wykonane przez rzemieślników Teatru Wielkiego Opery Narodowej i wywołali ich przedstawicieli do ukłonów po spektaklu. Sytuacja powtórzyła się w Warszawie. Scenografia Lizzie Clachan, modernistyczne, mieszczańskie domy, w tym jeden nawet z ogrodowym basenem wykonała perfekcyjnie ekipa techniczna TWON. Polacy przygotowali bardzo efektowną kompozycję przesuwających się ekranów, które odsłaniały poszczególne plany akcji scenicznej.

Interesująca muzyka w świetnym wykonaniu, przepiękna warstwa plastyczna, jednym słowem dobra, solidna premiera, poniżej trailer wydarzenia.


Kurzy się!

sobota, 6 stycznia 2018

Inny Trans-Atlantyk

Sztuka kinetyczna i op-art w Europie Wschodniej i Ameryce Łacińskiej w latach 50. - 70.

W nadwiślańskim, warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej można oglądać jeszcze do 11 lutego 2018 roku ciekawą wystawę poświęconą sztuce kinetycznej i optycznej. Kierunki te nabrały rozpędu po II wojnie światowej, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych w Paryżu, który był ówczesną, kulturalną stolicą Europy. 

Artystów, których prace zgromadzono w MSN-ie łączyło jednak coś innego – przemieszczanie się po świecie z powodów politycznych. Wszyscy z nich byli prześladowani albo musieli uciekać ze swoich ojczyzn, bądź też skazani byli przez cenzurę na uprawianie sztuki obojętnej ideowo. Często ich „techniczna” sztuka była jedyną możliwą do uprawiania w totalitarnym państwie. To dotyczyło również Polski.

Kinetyzm, a więc ruch korespondował w przenośny sposób z licznymi podróżami artystów po różnych krajach i kontynentach. Z drugiej strony ten sam ruch, którym byli zafascynowani artyści pomagał nawiązywać czynne, interaktywne relacje z widzami, co było nie do przecenienia. W naszym warszawskim Muzeum nad Wisłą (MSN) publiczność także może dotykać części eksponatów i komponować je po swojemu, chociaż nie zawsze budzi to entuzjazm pracowników muzeum. Cóż, nie ma pieniędzy na kopie dzieł, a przekonywanie personelu muzeum, że częściowe zniszczenie lub zużycie dzieła jest wpisane w cykl jego życia często na niewiele się zdaje.

Spacer po wystawie sprawia wrażenie wycieczki po wykopaliskach artystycznych z ery przed-komputerowej. Benedyktyńska cierpliwość artystów przy wykonywaniu niektórych prac budzi szacunek i podziw. Szczególnie widoczne jest to w pracy Miry Schendel (Zatrzymane fale prawdopodobieństwa, 1969), w której artystka przymocowała do ramy około 20 tys. żyłek nylonowych oraz w pracy Carlosa Cruza-Dieza Physichromie No. 1025 (1975) w której artysta ręcznie pomalował tysiące drobnych elementów, które złożyły się na fantastyczną, uwodzącą oczy całość.

Mnie najbardziej podobało się jednak dzieło znakomitego Abrahama Palatnika (Obiekt kinetyczny KK 9a, 1966/2009), którego obraz z wystawy załączam pod artykułem. 

Jak zwykle w MSN godny obejrzenia jest również interaktywny przewodnik po wystawie. (link) Znakomita robota!


Kurzy się!