Król Lear Teatr Polski, reż. Jacques Lassalle.
 |
Fot. Marta Ankiersztejn |
Z Królem Learem miałem zawsze kłopot. To dzieło
Szekspira wymykało się ocenie i nie pasowało do mojego wyobrażenia o angielskim
teatrze u progu siedemnastego wieku. Najprawdopodobniej analogiczny kłopot
mieli ludzie teatru przez dwa stulecia po premierze i stąd wynikało scalanie
wersji, zmiany zakończenia i inne poprawki, które manipulowały losami Kordelii
i Leara. Po prostu sztuka nie dawała nadziei, kończyła się fatalnie dla
wszystkich bohaterów, nieliczni, którzy przeżywali, tkwili w traumie. W dwudziestym
pierwszym wieku ta beznadzieja, okrucieństwo i brak happy endu już nikogo nie szokuje.
Za każdym razem, kiedy powstawała nowa inscenizacja
tego dzieła liczyłem, że usłyszę odpowiedź na najważniejsze pytania: co stało
się przed pierwszą sceną? Dlaczego Lear postanowił oddać władzę? Co nim
kierowało? Dlaczego doświadczony i silny jeszcze człowiek, skuteczny władca o
kilkudziesięcioletnim, królewskim doświadczeniu, posiadający dobrych doradców podjął
taką decyzję?
Oczywiście, jak łatwo się domyślić, Jacques
Lassalle (reżyseria) i Andrzej Seweryn (Król Lear) nie odpowiedzieli wprost na
tak sformułowane pytania. Andrzej Seweryn grał świadomie nie sugerując widzom żadnego
pomysłu na odpowiedź, a reżyser dał jedynie do zrozumienia, że decyzja króla
nie była podjęta pod wpływem impulsu, ale była przemyślana. Na ścianie komnaty,
przed spotkaniem z córkami zawisła mapa z zaznaczeniem podziału królestwa na
trzy części, tak więc Lear przygotował i przemyślał wcześniej cały konkurs
prezentacji miłości do starego ojca. Na pozostałe pytania, jak zwykle, widz
musiał odpowiedzieć sam.
Wielu wybitnych aktorów zmagało się z rolą Króla
Leara, a teraz Andrzej Seweryn może zapisać kolejne zwycięstwo na swej
artystycznej drodze. Był perfekcyjny. Pokazał swój kunszt. Jest to jego wybitna
rola. Nie grał starego króla. Był Królem Learem.
 |
Fot. Marta Ankiersztejn |
Dzielnie sekundował mu Jarosław Gajewski (Błazen),
który potrafił zaprezentować sylwetkę błazna - filozofa, błyskotliwego oraz
ironicznego twórcę celnych ripost i złotych myśli. Taki Błazen był potrzebny
królowi i działał na niego wręcz ożywczo. Niektórzy twierdzą nawet, że Błazen był
częścią postaci Leara. Wbrew pozorom, Gajewski nie mówił ze sceny wielu śmiesznych
rzeczy, a jednak widownia reagowała bardzo żywiołowo. Geniusz Szekspira i
świetna interpretacja artysty pozwoliły na to, aby wykorzystać występujące w
tej sztuce zjawisko relatywizacji poczucia humoru, a więc jego zmiany w relacji
do prezentowanego w sztuce, skrajnego poziomu bólu i nieszczęścia.
Scenografia (Dorota Kołodyńska) była ascetyczna i minimalistyczna,
z dwoma wyjątkami: bogatej projekcji (Mikołaj Molenda) obrazów i dźwięków burzy,
która wywarła na mnie ogromne wrażenie oraz końcowej sceny teatru cieni
ilustrującej marsz rycerzy niosących ciała Leara i jego córki. Brakowało mi natomiast
w kilku momentach intensywniejszego oświetlenia kierowanego na artystów, nie
było ich po prostu wyraźnie widać, a myślę, że można to było zrobić bez
uszczerbku dla podtrzymania mrocznej atmosfery.
Równie minimalistyczny był świat muzyczny spektaklu
(Mirosław Jastrzębski). Kilku kluczowym scenom towarzyszył dokuczliwy, jednostajny dźwięk podkreślający klimat zdrady,
zbrodni i nieuchronności katastrofy. Brak muzyki nie przeszkadzał i był
świadomym zabiegiem reżyserskim.
Przyznam, że nieco obawiałem się, czy wybitny
reżyser, sercem artysta francuski Jacques Lassalle, który ma we krwi
wyrafinowanego Moliera będzie w stanie oddać atmosferę bardziej „kuglarskiego”
i „błazeńskiego”, angielskiego teatru szekspirowskiego. Moje obawy nie spełniły
się, poza jednym wyjątkiem. Skądinąd trafny pomysł, aby postaci w
przedstawieniu znikały bądź pojawiały się w kilkunastu miejscach, przechodząc
często wśród widzów nie wypalił w całości, a to z powodu dramatycznej koturnowości,
którą prezentowali prawie wszyscy pojawiający się kolejno aktorzy. Defilowali
równo, jak żołnierze, a przecież aktor grający gońca, czy zmęczonego konną
jazdą posłańca mógłby zróżnicować nieco tempo swojego ruchu scenicznego. To był
drobiazg, ale bardzo rzucający się w oczy i akcentowany echem kroków, które nie
były zagłuszane muzyką.
Spędziłem blisko cztery godziny obcując z
Szekspirem i doznając wielu wzruszeń, ale wszystko wskazuje na to, że z Królem Learem
będę ponownie miał kłopot. Znowu będę czekał na kolejną inscenizację, która da
mi nowe, prawdziwe odpowiedzi.
I bardzo dobrze.
Kurzy się!