Agata Duda-Gracz wyreżyserowała w teatrze Ateneum sztukę
„Mary Stuart”* napisaną przez Wolfganga Hildesheimera, niemieckiego
dramaturga zmarłego w 1991 roku w Szwajcarii. Spektakl wystawiono po raz
pierwszy w 1970 roku, a dzisiaj reklamują go w Warszawie ciekawe plakaty, a
także wabi widzów gwiazdorska obsada z Agatą Kuleszą na czele. Przypomnę, że
artystka została nagrodzona przez Stowarzyszenie Krytyków Filmowych Los Angeles
jako najlepsza aktorka drugoplanowa za rolę w oscarowym filmie „Ida” Pawła Pawlikowskiego.
Próba. fot. Greg Noo-Wak |
W tej sytuacji na pierwszy plan wysunął się duet
oprawców, czyli kat w wykonaniu Przemysława Bluszcza oraz niemy (!) pomocnik
Hans (Głąb) zagrany przez Tomasza Schuchardta. Bluszcz miał trudne zadanie z
uwagi na kompletny bezruch w jakim tkwił na scenie. Stał nieruchomo jak posąg
będąc jedynym stałym, można rzec administracyjnym elementem tego spektaklu. Poruszył
go dopiero na samym końcu przedstawienia dance macabre, czyli alegoryczny
taniec śmierci, który zatańczył ze skazaną królową.
Tomasz Schuchardt wywiązał się znakomicie z
wymagającej roli niemego pomocnika katowskiego, Hansa - Głąba. Autor wymyślił
dla tej postaci niemieckie pochodzenie, co „zagrało” dopiero pod koniec
spektaklu, ponieważ Hans praktycznie bezwiednie i nawet bez złych zamiarów, ot,
prawie przez przypadek zamordował Żyda Symmonsa, aptekarza (dobra rola Bartłomieja Nowosielskiego).
Biorąc pod uwagę doświadczenie życiowe urodzonego w Hamburgu niemieckiego Żyda –
autora sztuki, ta przenośnia stała się bardzo czytelna.
Pozostali artyści również zaprezentowali się znakomicie.
To przedstawienie nie miało swoich słabych stron jeśli chodzi o aktorstwo.
Godna podkreślenia była też ciekawa oprawa muzyczna (Maja Kleszcz, Wojciech
Krzak ). Niestety, scenografia była nijaka, broniły jej tylko udane, zoomorficzne
figury w stylu Damiena Hirsta.
Próba, fot. Greg Noo-Wak |
„Mary Stuart”
to opowieść o godzeniu się ze śmiercią władczyni, której oczekiwaniu na ścięcie
towarzyszyły prozaiczne i małe interesiki służących i jej dawnych zauszników. Reżyserka
oplotła spektakl pieśniami i dworskim tańcem, które miały nadać sztuce charakter
ballady o odchodzeniu. Podobały mi się te elementy, gdyż wprowadzały odrealniony
i symboliczny przekaz przypowieści.
A więc piątka? Nie, góra trzy z plusem. Chociaż
wszystko niby pasowało, a najważniejsze elementy tego spektaklu współgrały ze
sobą z wyjątkiem… no właśnie, z wyjątkiem samej sztuki, która nie miała błysku,
była nudnawa i zaledwie przeciętna. Etiuda dla teatru studenckiego? Tak.
Materiał dla Teatru Ateneum na wybitne przedstawienie? Chyba nieco za mało.
*przeczytaj proszę recenzję „Dwie lwice”, o jakże odmiennej historii tego samego żywota.
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz