Ten
film to historia najgorszej śpiewaczki opowiedziana przez najlepszą aktorkę.
Pod koniec wakacji wszedł na ekrany polskich kin
film „Boska Florence” w reżyserii Stephena Frearsa. Scenarzysta (Nicholas
Martin) oraz reżyser odnosili do tej pory sukcesy w realizacji filmów
telewizyjnych i przyznaję, że w obrazie poświęconym Florence Foster Jenkins
było to widoczne w przekorny sposób. W czasie projekcji poczułem, że gdybym
nagle wyszedł do kuchni, aby przygotować sobie kanapkę, to po powrocie na fotel
przed telewizor niewiele bym stracił z tego filmu. Cóż, może nie należy chodzić
do kina na głodniaka?
Meryll Streep jako Florence Foster Jenkins |
Historia Florence Jenkins wydarzyła się naprawdę.
Film był opowieścią o realizacji marzeń bogatej wdowy o tym, aby zostać
śpiewaczką. Pani Jenkins nie posiadała słuchu muzycznego, straszliwie fałszowała,
ale to jej nie zniechęcało. Parła naprzód w myśl maksymy zawartej w tekście
piosenki Jerzego Stuhra i zacytowanej w tytule tego posta. To nie zaskakiwało, przecież wielu ludzi dzięki
pieniądzom może realizować swoje pasje, a często tą pasją bywa muzyka.
Poszedłem do kina z nadzieją, że twórcy filmu ujawnią sekret popularności
Florence i odpowiedzą na inne pytania: dlaczego cała masa ludzi utwierdzała bohaterkę
w przekonaniu, że śpiewa poprawnie? Czy robili to wyłącznie dla własnych korzyści?
Reżyser nie odpowiedział. Skupił się raczej na pokazywaniu wielu uroczych min akompaniatora
Florence (niezła rola Simona Helberga), a przede wszystkim na prezentacji gwiazdorskiej
pary: Meryll Streep grającej tytułową rolę oraz jej filmowego męża, w postać którego
wcielił się Hugh Grant. Streep potrafi zagrać wszystko, przy tym nieźle śpiewa,
co paradoksalnie mocno utrudniło jej filmowe zadanie, z którego wywiązała się jednak bez
zarzutu. Dzielnie walczyła, aby dodać granej przez siebie postaci wiarygodności. Szkoda, że
scenarzysta jej tego nie ułatwił.
Podobnie było z Hugh Grantem. Nie poznałem
przyczyny rezygnacji bohatera z wielkiej miłości i wyboru życia u
boku dziwaczki Florence. Grant na ekranie wybornie przedstawił postać
angielskiego gentlemana, który puszczał do wszystkich porozumiewawczo oko i brnął z wdziękiem w kolejne, filmowe przygody.
Uwielbiam Meryll Streep i Hugh Granta, dlatego nie wyszedłem
z kina zawiedziony, a po powrocie do domu nie zrobiłem sobie kanapki. Poszedłem
spać głodny.
Oficjalny trailer filmu:
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz