Dziady w Narodowym w reż. Eimuntasa Nekrošiusa to
nowe spojrzenie na odwieczne problemy koroniarzy
fot. Krzysztof Bieliński |
Koślawe makówki, niewinny widoczek, a wśród nich
tańcząca Maryla, zwiewna i ulotna niczym Makowa Panienka z czeskiej kreskówki Wiktoria Gorodeckaja. Za chwilę pustkowie, bagna, szemrzący strumień i
niepokojące głosy ptaków - widzowie już w pierwszych scenach dramatu zostali
zaproszeni do poetyckiej krainy Eimuntasa Nekrošiusa. Opuścili ją dopiero po
czterech godzinach.
Pradawnych obrzędów nie rozumie już nikt, ale
Marcin Przybylski (guślarz) zaprezentował bardzo przekonującą wizję obcowanie
ze zmarłymi. Niczym doświadczony gospodarz diabelskiego garden party dwoił się
i troił, aby nie pominąć w okazaniu szacunku żadnego, przybyłego na spotkanie
widma. Świetnym dopełnieniem kreacji guślarza był prowadzący z nim dialog, chór
dusz. Artyści, którzy grali udręczonych za życia ludzi, ofiary pokutujących
zjaw, potrafili w jednej chwili przeistoczyć się w złowrogie stado czarnych
ptaków, które obsiadało pobliskie parowy w oczekiwaniu na żer.
fot. Krzysztof Bieliński |
Grzegorz Małecki wystąpił w roli Gustawa – Konrada.
Ta postać to świętość narodowa, ale artysta potrafił zdjąć ją z piedestału i
nadać jej walor uniwersalności „odczepionej” od polskiego patriotyzmu i
rosyjsko-polskiego katalogu grzechów. Postać zagrana przez Małeckiego zmieniała
swe oblicze wraz z rozwojem sytuacji w dramacie. Artysta znakomicie straszył
jako Gustaw. Na przykład potęgował efekt upiora eksponując w umiejętny sposób
dłonie. Później pojednał się ze swoimi scenicznymi słuchaczami, (pomógł mu w
tym Piotr Grabowski grający księdza w cz. IV), a w końcu pokazał w wielkiej
improwizacji Konrada intelektualistę, artystę i poetę, który będąc świadomy
swych sił rozumiał, że z Bogiem nie mógł wadzić się na serio. Skończył
groteskowo, pochowany między książkami, jak nudna lektura obowiązkowa na
ostatniej półce w szkolnej bibliotece.
fot. Krzysztof Bieliński |
Wielu artystów tego wieczoru zaprezentowało się z
jak najlepszej strony. Mam na myśli m.in. Kacpra Matulę (Adolf) w bardzo udanej
scenie w salonie warszawskim, a także zachowałem dobre słowo dla Arkadiusza
Janiczka za wywarzonego i nie przerysowanego senatora. A przecież był jeszcze
ksiądz Piotr (świetna groteska i ludyczna prostota w wierze) w wykonaniu
Mateusza Rusina i brawurowe, wieloosobowe sceny w więzieniu!
Godne podziwu, jak niezwykle prostymi środkami
reżyser osiągał spektakularne efekty. Eimuntas Nekrošius to prawdziwy poeta i
czarodziej teatru. Precyzyjnie przygotował przedstawienie, starannie zaplanował
udział artystów we wspaniałej, teatralnej narracji, w której sprawnie operował
skrótami i symboliką. Artystom pomogły znakomite kostiumy (Nadieżda Gultiajewa)
oraz udana reżyseria świateł przygotowanych przez Audriusa Jankauskasa.
W finale powróciła na scenę Wiktoria Gorodeckaja,
która pięknie zaśpiewała liryczną, bajkową pieśń, którą spięła niby magiczną
klamrą cały spektakl. Lekko i poetycko. Taki to był właśnie teatr,
terapeutyczny, kojący duszę!
Kliknij - wersja audio tego tekstu.
Kliknij - wersja audio tego tekstu.
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz