Tramwaj zwany pożądaniem
Tennessee Williamsa w reżyserii Bogusława Lindy, premiera w Teatrze Ateneum w
Warszawie. Mam rozdarte serce. Z jednej strony czuję radość, że ta sztuka
wróciła do Ateneum po wielu latach i olbrzymią sympatią dla reżysera, a z
drugiej strony mam poczucie zmarnowanej szansy. Ale od początku:
Nowy Orlean, kilka lat po
wojnie. Dzielnica Francuska. Rekordy popularności bije blues, a tacy artyści
jak Profesor Longhair czy Guitar Slim wspinają się na szczyty popularności. Muzyka
bluesowa gra istotną rolę w oprawie tego spektaklu. Niestety, została
nietrafnie dobrana. W Ateneum zaserwowano nam świetnego bluesa, ale czarnego, ciężkiego,
gdzieś rodem z więzienia na farmie Parchmana, pełnego smutku i nostalgii z
plantacji i miasteczek południa. Też z Luizjany, ale nie z samego Nowego
Orleanu. To nie był blues drugiej połowy lat czterdziestych z tego miasta. Blues
z Nowego Orleanu w tym czasie był inny, tak jak inna była cała kultura tego miejsca.
W nowoorleańskim bluesie pobrzmiewało calypso, było dużo fortepianu i
saksofonu.
Nowy Orlean był tyglem
kultur, tradycje: francuska, angielska, amerykańska, karaibska, afrykańska i
hiszpańska mieszały się ze sobą Żywy był
świat duchów, legend o Królowej Voodoo Marie Laveau. Ulicami miasta podążały
tłumy tancerzy podczas karnawałowego pochodu Mardi Gras. Zabawy do białego rana
podsycały rozwiązłą atmosferę Nowego Orleanu. Big Easy - ten przydomek miasto
zdobyło swoją miłością dla muzyki, tańca, alkoholu i seksu. To właśnie był
świat Stelli (Paulina Gałązka) i Stanleya (Tomasz Schuchardt) Kowalskich. Był
to świat ciężkiej pracy i niskich dochodów, ale też nieustającej zabawy i swobody,
świat, w którym nie istniała segregacja rasowa, gdzie życie toczyło się wartko,
a mieszkańcy emanowali witalnością. Ludzie o różnych kolorach skóry wspólnie
pijali, chadzali do knajp i grywali w kręgle.
fot. Bartek Warzecha |
Czy coś z tego zobaczyłem
na scenie? Nie. Blanche przygotowana przez Julię Kijowską była zupełnie kimś
innym. Artystka i Bogusław Linda zaprezentowali kobietę, która trawestując realia
sztuki, przyjechała z Czerniakowa na Powiśle. Była ulepiona z tej samej gliny
co Stanley i jego kumple. Mówiła ich językiem i rozumiała ich mentalność.
Odnajdywała się w każdej sytuacji, celnie ripostowała i nie dawała sobie dmuchać
w kaszę. Zdominowała całe to towarzystwo. Radziła sobie z mężczyznami, a każdy jej
krok kipiał seksualnością. Była kobietą, która wykorzystywała wszystkie okazje.
Stąd końcowe załamanie nerwowe Blanche dla części widzów było dużym
zaskoczeniem.(!)
Cieszę się, kiedy takie wybitne
dramaty są wznawiane. Przedstawienie jest barwne. Artyści wkładają serce w
odegranie swoich ról. Zdarzają się wspaniałe sceny, na przykład genialny taniec
Mitcha w deszczu (Bartłomieja Nowosielskiego). Grany jest dobry, czarny blues. Scenografia
(Jagna Janicka) jest interesująca i nawiązuje do legendarnej, filmowej wersji
dramatu w reżyserii Elii Kazana, z 1951 z Marlonem Brando i Vivien Leigh.
Warto to obejrzeć! A moje
rozważania interpretacyjne odłóżmy na bok, zawsze to przecież ostatki, jeszcze
karnawał! Czy to polski śledzik na Powiślu, czy nowoorleański Mardi Gras.
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz