Święta i przełom roku to tylko króciutka chwila odprężenia, a więc
gorąco życzę Wam udanego, intensywnego wypoczynku i spędzenia tego czasu w
atmosferze ciepła i miłości.
Niecodzienna
premiera Czarodziejskiego Fletu Mozarta w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w
Warszawie!
fot. Magda Hueckel-Śliwińska
W 2010 roku artyści z londyńskiej grupy artystycznej
1927 odnieśli swój pierwszy wielki sukces wystawiając w Sydney Opera House
własne widowisko 'The Animals and Children Took To The Streets'.
Przedstawienie cieszyło się ogromnym powodzeniem. Wystawiono je ponad 400 razy
w 28 krajach! Będąc pod wrażeniem artystycznego stylu grupy 1927 reżyser Barrie
Kosky zaprosił jej członków do współpracy przy produkcji Czarodziejskiego Fletu
Mozarta w Komische Oper Berlin, której był dyrektorem. Opera miała premierę w
2012 roku i zrobiła furorę. Spektakl zebrał entuzjastyczne recenzje
krytyków i zdobył przychylność widzów. Podobnie reagowała prasa amerykańska po
inscenizacjach w Los Angeles i Minneapolis. Barrie Kosky wraz z artystami z
grupy 1927: współreżyserką warszawskiej premiery Suzanne Andrade oraz autorem
animacji Paulem Barrittem, przekształcili dzieło Mozarta we wspaniałe
połączenie animacji, kina niemego i opery. Spektakl zaskakiwał świeżością i
oryginalnością, a także szybkim tempem. Wpływ na to miała rezygnacja reżyserów
z recytatywów na rzecz prezentacji napisów ekranowych w stylu kina niemego. Tło
muzyczne zawierało fragmenty innych utworów Mozarta, dopasowanych
klimatem do prezentowanej na ekranie treści. Trudno w to uwierzyć, ale słuchano
Mozarta podanego przez tapera!
Dzięki bardzo dobrej decyzji repertuarowej, od
kilku dni goście i mieszkańcy naszej stolicy mają także możliwość obejrzenia
słynnej produkcji w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. Nie chcę odebrać
przyjemności widzom, którzy dopiero wybiorą się na ten spektakl, a będzie to
możliwe długo, gdyż licencja jest bezterminowa, ale zdradzę, że na scenie
działo się naprawdę dużo. Publiczność mogła podziwiać wspaniałe widowisko!
Muzyce towarzyszyły fantastyczne obrazy, a artyści
prezentowali się w kostiumach wg projektów Esther Bialas inspirowanych filmami
z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Były to: Nosferatu – symfonia grozy (1922),
komedie Bustera Keatona oraz Dziennik upadłej dziewczyny (1929) z niesamowitą,
wyprzedzającą swą epokę Louise Brooks. W animacjach z kolei można było dostrzec
estetykę Żółtej łodzi podwodnej, słynnego filmu z muzyką zespołu The Beatles.
Charakter i strój Louise Brooks można było
rozpoznać w stylizacji postaci Paminy, którą z fantazją zagrała i pięknie
zaśpiewała Iwona Sobotka. Byłem pełen podziwu dla artystki, która wyśmienicie
odnalazła się w niecodziennej, jak na operę konwencji. Kilka scen w jej
brawurowym wykonaniu było naprawdę znakomitych, chociaż z drugiej strony należy
podkreślić, że równie sprawnie zaprezentowała delikatne koloratury i oddała w pełni
liryzm śpiewu zakochanej kobiety.
fot. Magda Hueckel-Śliwińska
Widzowie tego wieczoru mieli szczęście do bardzo
dobrze dysponowanych artystek. Miłośnicy opery, jak zwykle w Czarodziejskim
Flecie, czekali na tak zwaną dyscyplinę dodatkową, a więc na arię Królowej Nocy.
Aleksandra Olczyk zaśpiewała ją bez jednego zachwiania, a publiczność dziękując
za nienaganne wykonanie nagrodziła artystkę długą owacją.
To nie był koniec miłych chwil, koniecznie chcę
podkreślić wysoki poziom, idealną harmonię i świetną formę dwóch trójek: Ewy
Majcherczyk, Elżbiety Wróblewskiej i Karoliny Sikory jako trzech dam oraz
świetnie przygotowanych przez Danutę Chmurską solistów z chóru dziecięcego w
rolach trzech chłopców.
Orkiestra Teatru Wielkiego Opery Narodowej zagrała
jak zwykle na dobrym poziomie, chociaż odniosłem wrażenie, że muzycy pod batutą
Piotra Staniszewskiego grali w pewnych fragmentach za cicho, jak na tego typu
widowisko.
Najciekawsze, oryginalne wynalazki powstają w
wyniku badań, które realizowane są na pograniczu różnych dziedzin nauki, na
przykład biologii i fizyki. Podobnie, spektakularne efekty uzyskuje się w
projektach artystycznych łącząc różne dziedziny sztuki. Tak właśnie jest w
przypadku warszawskiej realizacji Czarodziejskiego Fletu Mozarta. Oryginalność,
bezpretensjonalność, poczucie humoru (proszę zwrócić uwagę na kapitalne
sceny z udziałem kota, Papagena?!) oraz w wielu przypadkach naprawdę świetne
kreacje artystów stworzyły niepowtarzalny spektakl, który dostarczył widzom
wielu emocji.
Oczywiście zawsze można zadać pytanie: a jaka była
zawartość Mozarta w Mozarcie? Nie trzeba odpowiadać, dlatego że wlazł kotek na
płotek i mrugał, i to jak!
Chopiniana Bolero Chroma – popisy artystów Polskiego
Baletu Narodowego w Warszawie.
Jubileusz dyrektora Krzysztofa Pastora stał się
okazją do przygotowania przez zespól Polskiego Baletu Narodowego w Teatrze
Wielkim Operze Narodowej specjalnego spektaklu. Przedstawienie składało się z
trzech odrębnych części, na które złożyły się balety Chopiniana, Bolero i Chroma.
Plakat Adama Żebrowskiego na podst.
zdjęcia z Chromy Wayne’a McGregora
(Royal Ballet), fot. Bill Cooper
Pierwszy z nich to klasyczny balet romantyczny w
choreografii Michaiła Fokina. Scenograficzne tło baletu stanowił wspaniały prospekt
ogrodu romantycznego autorstwa Andrzeja Kreutz Majewskiego, wieloletniego scenografa
Polskiego Baletu Narodowego. Na scenie widzowie podziwiali tancerki w pięknych, tiulowych paczkach
romantycznych i delektowali się widokiem tańczących duchów, driad, nimf wodnych
i wróżek. Balet nie opowiadał żadnej historii, a istotą tego wspaniałego
spektaklu był po prostu taniec i nastrój. Wśród tańczących, nieziemskich zjaw, pojawił
się również Poeta (Dawid Trzensimiech), który szukał natchnienia w świetle srebrnego
księżyca. Poetyckie poszukiwania znalazły swój finał w pięknym pas de deux z
udziałem świetnej Dagmary Dryl.
Chopiniana to balet, którego siłę stanowi
perfekcyjne wykonanie całego zespołu. Tancerki poruszają się po liniach prostych
i powtarzają trudne kombinacje kroków, pozycji, póz i ruchów ciała. Mówi
się o tym balecie: akademicki, co nie ma znaczenia pejoratywnego. To
kwintesencja klasyki. Chodzi tylko o to, że taka sztuka broni się wyłącznie w
przypadku perfekcyjnego wykonania. Każdy poważny zespół baletowy musi mieć w
swoim repertuarze klasyczne pozycje. Bardzo dobrze się stało, że Chopiniana tańczą
teraz artyści Polskiego Baletu Narodowego.
Drugą część wieczoru stanowiło Bolero w
choreografii Krzysztofa Pastora do tytułowego utworu Maurice’a Ravela.
Narastająca muzyka tego popularnego dzieła upodobniła się w myślach choreografa
do rytmicznego brzmienia fabrycznych maszyn. Artysta umieścił akcję baletu na
prostokątnym placu, być może na placu przed fabryką. Bolero Pastora
tańczy wiele tancerek i tancerzy i tak jak w balecie klasycznym, kluczową
sprawą było utrzymanie precyzji i zgrania całego zespołu. Z uwagi na wysoki
poziom zaprezentowany w Warszawie, Bolero może stać się wizytówką Polskiego
Baletu Narodowego. Zespół wypadł bardzo dobrze, a w partiach solowych uwagę przykuwała
nienaganna, świetna i wyrazista Chinara Alizade, nagrodzona gromkimi owacjami przez widzów.
Ostatnim baletem była Chroma Wayne’a McGregora,
wielkiej gwiazdy współczesnego baletu. Choreograf wypracował własny,
rozpoznawalny styl tańca. Można powiedzieć, że ten artysta stworzył swój słownik ruchu. Jego balet jest rzeczywiście na wskroś nowoczesny. McGregor to
charyzmatyczny artysta, który prowadzi w Anglii własne studio, a w swojej
twórczości czerpie z dokonań naukowych z dziedziny biologii, a także
wykorzystuje film i techniki komputerowe integrując taniec ze sztukami
wizualnymi i muzyką. Nowoczesną choreografię Chromy uzupełniała absolutnie
genialna, minimalistyczna scenografia Johna Pawsona podkreślona wspaniałym
oświetleniem wykreowanym przez Lucy Carter.
Taki jubileusz chciałby mieć każdy, ale mówiąc zupełnie
serio, należy podkreślić, że zespół Polskiego Baletu Narodowego podołał zadaniu
i pokazał w każdej z tych realizacji wysoki lub bardzo wysoki poziom
artystyczny. O potencjale zespołu niech świadczy fakt, że Chopiniana, Bolero i Chroma
są pokazywane praktycznie w dwóch różnych, pełnych obsadach i pomimo dostrzeganych
od czasu do czasu drobnych błędów (zwłaszcza w balecie Chopiniana), spektakle
prezentują wysoki poziom artystyczny. Obejrzenie takiego przedstawienia, to
unikalna możliwość zapoznania się w ciągu dwóch godzin z historią światowego
baletu. Warto wybrać się do Teatru Wielkiego Opery Narodowej, aby skosztować urodzinowego
tortu Krzysztofa Pastora.
Nad Warszawą unoszą się dymy pożarów, trwają walki - premiera Matki Courage i jej dzieci Bertolda
Brechta w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie
fot. T. Narodowy
w Warszawie
Michał Zadara, reżyser sztuki Matka Courage i jej
dzieci Bertolda Brechta wystawionej w Teatrze Narodowym w Warszawie przeniósł
akcję dramatu z siedemnastowiecznej Europy w nieodległą przyszłość, a na teren
scenicznej wojny wybrał Warszawę. Sądząc z napisów na różnych elementach
ekwipunku wojskowego, wojna Zadary ogarnęła kraje Unii Europejskiej oraz Rosję.
Siłą rzeczy uwspółcześnieniu uległy także rekwizyty, w tym najważniejszy - wóz
matki Courage. W Narodowym stał się nim stary model samochodu bardzo znanej,
niemieckiej marki. Materiały wideo (Artur Sienicki) i niektóre elementy
scenografii (Robert Rumas) okazały się kontynuacją koncepcji zaprezentowanej
przez tych samych twórców w bardzo udanej realizacji Zbójców Friedricha
Schillera. Przyznam, że oprawa plastyczna Zbójców wywarła na mnie jednak dużo
większe wrażenie niż pokazane na scenie ruiny Warszawy oraz sekwencje wideo
eksponujące zbliżenia twarzy bohaterów spektaklu podróżujących wozem matki
Courage.
Danuta
Stenka w tytułowej roli matki stanowiła prawdziwy napęd tego przedstawienia.
Mocno i równo pchała je do przodu, tak jak jej bohaterka swój wóz. Artystka
potrafiła w ciągu kilku sekund przeistoczyć się z hałaśliwej, twardej i
sprytnej markietanki w czułą matkę. Humorowi wielu scen przeciwstawiała niezłe
wykonania smutnych piosenek Paula Dessau.
W
interpretacjach wokalnych tego spektaklu zdecydowanie jednak na pierwszy plan
wybiła się Ewa Konstancja Bułhak w roli Yvette. Artystka ma bardzo
interesujący, o dużej rozpiętości skali głos, który bezbłędnie wykorzystała. To
obok Danuty Stenki i kowbojskiej roli Arkadiusza Janiczka jako Kucharza
trzecia, dobra kreacja tego spektaklu.
fot. T. Narodowy
w Warszawie
Matka
Courage Bertolda Brechta stała się jedną z najbardziej znanych sztuk
dwudziestego wieku. Czy Michałowi Zadarze udało się wycisnąć trochę świeżego
soku z tej wielokrotnie użytej, antywojennej cytryny? Moim zdaniem tylko kilka
kropelek, gdyż pomysł zamiany realiów Wojny trzydziestoletniej na współczesność
nie wzbogacił znacząco tej inscenizacji, a oglądanie kolejnych scen dramatu, łudząco
w tej realizacji podobnych do siebie i granych na tym samym poziomie emocji, było momentami
nużące. Reżyser nie zdecydował się także na cięcia i trzeba było te swoje trzy
godziny wysiedzieć, kręcąc się od czasu do czasu na fotelu.
Podczas wojen największe ofiary ponoszą zawsze zwykli ludzie, tak jak Matka Courage, która straciła wszystkie dzieci. Zaprezentowana w spektaklu panorama zniszczonej Warszawy to apel, aby widzowie pamiętali o tym obrazie słuchając polityków nawołujących do opuszczenia Europy w imię iluzorycznych wartości oraz ocen moralnych użytych jedynie w celu zrównoważenia ich własnej niemocy. Czy na pewno wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to zabawa zapałkami nad beczką pełną prochu?
Wagner, Chopin, Moniuszko? Nie! To muzyka Władysława Żeleńskiego
na scenie Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie!
Opery polskich kompozytorów: Kurpińskiego,
Dobrzyńskiego, Moniuszki, Noskowskiego i Żeleńskiego nie są znane na
świecie. Trudno, należy się już chyba z tym pogodzić, że konkurencja była i
jest ogromna, ale dlaczego dzieła tych kompozytorów (z wyjątkiem Moniuszki) nie
są popularyzowane i grane w Polsce? Tego nie wie nikt, na szczęście wystawienie
Goplany, opery romantycznej w trzech aktach Władysława Żeleńskiego z librettem
Ludomiła Germana na podstawie tragedii Juliusza Słowackiego Balladyna, w
reżyserii Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Wielkim Operze Narodowej sprawia, że
można mieć nadzieję na zmianę tej sytuacji.
Prapremiera opery miała miejsce 23 lipca 1896 roku
w Krakowie. Dzieło i kompozytor zebrali bardzo dobre recenzje. Takie same były
reakcje krytyków po premierach w największych metropoliach ówczesnej Polski, we
Lwowie i Warszawie. Czy twórcom współczesnej, warszawskiej premiery w Teatrze
Wielkim Operze Narodowej udało się nawiązać do tej chlubnej tradycji?
Zdecydowanie tak, chociaż realizacja pozostawiła lekkie uczucie niedosytu.
Muzyka Żeleńskiego była świetna, przemyślana,
bogato, nowocześnie i wspaniale zinstrumentowana! W Goplanie wybrzmiewały
fantastyczne fragmenty inspirowane dziełami Wagnera, Chopina i Moniuszki. Kompozytor potrafił doskonale podkreślić liryzm i dramatyzm losów bohaterów. Jego muzyka pełniła
wspaniale rolę ilustracyjną. Warto zwrócić także uwagę na jej zróżnicowany charakter służący
opisowi trzech światów : bogini jeziora Goplany, rycerskiego dworu Kirkora oraz
włościańskiego, Grabca. Piękno
tej muzyki potrafiła w pełni zaprezentować, a nawet uwydatnić świetnie dysponowana orkiestra T.W.O.N. pod
batutą Grzegorza Nowaka. Orkiestra grała znakomicie i jak zwykle, idealnie eksponowała
solistów.
fot. Krzysztof Bieliński
Poziom artystyczny całej obsady tego spektaklu był bardzo
wysoki. Wszystkie role zostały zaśpiewane dobrze albo bardzo dobrze. Nie mogę
jednak oprzeć się pokusie, aby wybrać kreacje, które szczególnie zwróciły moją
uwagę. Małgorzata Walewska (mezzosopran dramatyczny) zagrała Wdowę. Wspaniałemu
głosowi towarzyszyła równie znakomita gra aktorska. Czuło się w jej śpiewie pewność
i moc, a scena, w której jako matka zdecydowała się wskazać na własne dziecko
jako na morderczynię, była naprawdę dramatyczna. Świetny występ! Kolejni
artyści, którzy zwrócili uwagę widzów, to Edyta Piasecka (sopran, Goplana) oraz
Rafał Bartmiński w roli Grabca (tenor). Artystka zademonstrowała chłodne dostojeństwo
leśnej bogini, ale również drapieżną i zazdrosną miłość. Partie Goplany były
bardzo trudne, o dużej rozpiętości skali, ale artystka wypadła fantastycznie! Rafał
Bartmiński w roli wiejskiego chłopca śpiewał jak złoto, lekko, bez maniery i ze
swadą. Zagrał bardzo wiarygodnie historię nieco naiwnego, ale pewnego siebie
młodzieńca, który został wciągnięty przez nimfy w miłosną intrygę. Z pewnością
na wyróżnienie zasługuje również kreacja Mariusza Godlewskiego, który
reprezentował świat rycerski jako Kostryn (baryton). Była to iście
szekspirowska rola, w której artysta pięknie śpiewając zademonstrował
dramatyczne rozdarcie pomiędzy lojalnością w stosunku do Kirkora, a miłością do
Balladyny.
Janusz Wiśniewski nie zaskoczył widzów stylem swojej reżyserii,
scenografią i kostiumami, ale wywołał niepokój wprowadzając pewne
uwspółcześnienia w fabule opery. Dotyczy to relacji Aliny (Katarzyna Trylnik) i
Balladyny (Wioletta Chodowicz). Reżyser zaproponował widzom Alinę jako wyrachowaną,
w istocie wredną siostrę, która swoim zachowaniem prowokowała Balladynę! Dzięki
temu zabiegowi obie postaci stały się wielowymiarowe i bliższe współczesności.
fot. Krzysztof Bieliński
Lubię stylistykę Janusza Wiśniewskiego, która jest
bardzo teatralna i plastyczna. Aktualnie w Warszawie, w jego reżyserii, na
deskach teatru Ateneum można obejrzeć zbieżne plastycznie z realizacją Goplany przedstawienie
Dziewic i Mężatek Moliera, w przekładzie syna kompozytora Goplany, Tadeusza. W
przypadku tej opery jednak liczyłem na coś ekstra. Możliwości techniczne
warszawskiej sceny operowej są ogromne, a jednak reżyser nie zdecydował się na
bardziej spektakularną prezentację niektórych scen. Uczucie niedosytu pogłębione
było również przez fakt, że Goplana rzadko gości na scenach teatrów operowych,
a więc jeśli już była w programie, to chciałoby się, żeby to była realizacja szczególnie
efektowna.
Nie mam jednak prawa narzekać, spektakl był
interesujący, a na scenie działo się bardzo dużo, co więcej, dzięki specjalnej,
tematycznej platformie internetowej, wszyscy miłośnicy opery w Europie
mogli zobaczyć transmisję spektaklu na żywo!
Taśmy
z nagraniami Andrzeja Seweryna ujawniono w Warszawie! KRAPP i dwie inne jednoaktówki Samuela Becketta w reż. Antoniego Libery w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie.
fot. Krzysztof Bieliński
Powstanie jednoaktówek Samuela Becketta:
Ostatnia taśma, Fragment dramatyczny II oraz Impromptu "Ohio"
dzieliło dwadzieścia trzy lata, ale reżyser Antoni Libera trafnie zestawił je w
jedno przedstawienie. Trzy części spektaklu wiązały wspólne motywy, którymi
były rozbiór człowieczego losu i pytanie o uchwycenie i analizę sensu ludzkiego
bytu. We Fragmencie dramatycznym II śledcze badanie przeprowadzili audytorzy,
którzy reprezentowali najprawdopodobniej to Najważniejsze, Gwiezdne Biuro.
Andrzejowi Sewerynowi grającemu inspektora A sekundował dzielnie w śledztwie
Antoni Ostrouch (B). Obiektem zainteresowania tych, jak się okazało, bezdusznych,
żywcem wyjętych ze współczesnej korporacji cynicznych biurokratów, był pan
Croker. Beckett obdarzył bohatera wieloznacznym imieniem, które mogło oznaczać
zarówno żabi rechot, jak i zabijanie (to croak). I rzeczywiście, oba znaczenia
tego słowa pasowały do tej marnej postaci, która stała na parapecie otwartego
okna, sześć pięter nad ziemią.
W tym samym czasie konsultanci dokonywali sądu nad Crokerem. Nie pominęli
żadnych szczegółów, badali temperament, charakter i przeszłość potencjalnego
samobójcy. Ekipa śledcza była profesjonalnie przygotowana, analizowała zapisy z
grubych teczek, w których zebrano dokumentację i zeznania świadków na temat
finansów, porywów serca i sumienia Crokera. Okazało się, że w oczach
bezdusznych agentów nie znalazły uznania żadne okoliczności łagodzące. Ani
fakt, że Croker był niespełnionym pisarzem, ani to, że miał liczne fobie, na
przykład nie znosił głosów ptaków oraz fakt, iż miał ciężkie dzieciństwo. A
przecież cierpiał także na chroniczne bóle głowy! Wyrok? Niech skacze!
Inspektor A chcąc dokonać ostatniej obdukcji wskoczył na parapet okienny, a
widzowie wstrzymali oddech, bo była to niepokojąco rzeczywista imaginacja
zachwiania się i niemalże upadku z szóstego piętra! Będąc tuż przy Crokerze został jednak zaskoczony, tak jak to bywa u Becketta, publiczność musiała
sama ocenić niejednoznaczną scenę: co agent dostrzegł w twarzy Crokera? Łzy,
ironiczny uśmiech, czy po prostu pustkę oczu bez życia?
fot. Krzysztof Bieliński
Druga część, Ostatnia taśma to wielkie, aktorskie wyzwanie. Krappa
grali tacy mistrzowie jak Łomnicki i Zapasiewicz, a więc Andrzej Seweryn wraz z
Antonim Liberą musieli zastanowić się, jak pokazać tego bohatera, aby nie
popaść we wtórność, a jedynie być może poprowadzić dialog z tymi historycznymi
interpretacjami. Udało się to znakomicie. Krapp Seweryna został dzikim, nieco
zdziwaczałym, pełnym wigoru i zniecierpliwienia starcem. To była nowoczesna
interpretacja wolna od mentorstwa, przydługich pauz, kipiąca dynamiczną mową
ciała. Seweryn wydobył na powierzchnię liczne akcenty komediowe. Szalał pośród
pudełek z własnymi nagraniami, niczym bohater groteskowej afery taśmowej! Wszystko to udało
się zaprezentować nie uwalniając się od rygorów formalnych narzuconych przez
reżysera wiernego Beckettowi.
Ostatnia część teatralnego tryptyku z Teatru Polskiego to ciche i skupione
na tekście Impromptu "Ohio". Ten utwór podsumował obie prezentacje
opowieścią, którą zapisano w scenicznej księdze. Delikatny rytm słów epilogu
odczytywanych przez starca – Seweryna, uwypuklały perkusyjne uderzenia dłoni o
blat stołu, bliźniaczej starcowi postaci lub jego duszy. Impromptu, to słowo
zanurzone w teatrze, ale także w muzyce, a więc rytmiczne powtórki utworzyły
refren tej opowieści. Opowieści o przemijaniu, ale także o tym, że jedynym, co
po nas zostanie będzie tylko to, co napiszemy lub nagramy.
Antoni Libera przygotował spektakl teatralny w taki sposób, w jaki artyści
nurtu authentic performance wykonują muzykę dawną. Reżyser wiernie odtworzył
pierwotne ramy zbudowane przez dramaturga i wypełnił je teraźniejszą grą
aktorską. Czy można uznać taką wypowiedź artystyczną za współczesną? Takie
rozumienie sztuki ma swoich zwolenników. Jest ich niewielu, ale Libera zdaje
się mówić: dzieła Becketta są kompletne. Wynalazcze i charakterystyczne dla
zjadającego swój ogon postmodernizmu wywracanie ich na „lewą stronę” nie
przyniesie nic twórczego! Trzymajmy się dorobku starej, dojrzałej, europejskiej
kultury!
Idąc tropem śladów z Mrożkowej Rzeźni, nie mam wątpliwości, że pop-wątróbka zwycięży, przynajmniej na jakiś czas, może nawet na długo, ale
sztuka wysoka jednak pozostanie. To nic, że dla garstki wybrańców. Teatr dawny
Antoniego Libery jest potrzebny. Będzie potrzebny.
Zgasły światła rampy, a więc utalentowana babcia wzięła się za inną robotę!
Pięćdziesiąt lat pracy i 1400 zł
emerytury! – narzekał ostatnio jeden z krakowskich gwiazdorów piosenki w
rozmowie z dziennikarzem poczytnej gazety. Okazuje się, że problem niskich
emerytur artystów znany jest również za oceanem. Ten fakt zaowocował napisaniem
przez Cat Delaney komedii opisującej losy amerykańskiej, emerytowanej aktorki
szekspirowskiej. Sztukę wyreżyserował w warszawskim Teatrze Współczesnym
Wojciech Adamczyk, aktor i doświadczony reżyser komediowy znany z takich
produkcji jak film Ranczo Wilkowyje i serial Ludzie Chudego.
fot. Marta Ankiersztejn
Zdesperowana niską wysokością swojej
emerytury Esmeralda Quipp grana przez Martę Lipińską wzięła sprawy w swoje
ręce, a jej przygody złożyły się na zasadniczy wątek komedii. W związku z tym
widzowie mieli okazję uczestniczyć w pogrzebie kota, posiedzieć w towarzystwie
prostytutek w areszcie nowojorskiej policji oraz być świadkami napadu na Bank.
A wszystko to zostało okraszone żartami, śmiesznymi sytuacjami oraz licznymi
cytatami z Szekspira!
W spektaklu brylowała Marta Lipińska, która
odniosłem wrażenie, ze sceny na scenę rozgrzewała się i nabierała tempa,
chociaż komedia trwała bite dwie godziny! Do jej wysokiego, aktorskiego C
dopasowały się zwłaszcza dwie artystki Współczesnego: Joanna Jeżewska (Penelopa Farthingale), która barwnie i z temperamentem zaprezentowała nieco
wulgarną, ale sympatyczną postać nowojorskiej ulicznicy oraz idealnie obsadzona
w roli sędziny Julius Agnieszka Pilaszewska, której na sali sądowej uległby
każdy adwokat, nie wspominając o świadkach oraz dziennikarzach piszących pitavalowe recenzje.
Po opadnięciu kurtyny widzowie na stojąco
nagrodzili wszystkich artystów rzęsistymi brawami, a szczególnie Martę
Lipińską, dziękując za udany wieczór, który przyniósł wiele szczerych
uśmiechów, ale również chwile zadumy nad przemijaniem i sytuacją ludzi w
starszym wieku.
Udana inscenizacja
Ślubu Witolda Gombrowicza w Teatrze Współczesnym w Szczecinie!
Jądrem Ślubu Gombrowicza jest wieloznaczny, filozoficzny tekst. Możliwości interpretacyjne, sposobność do
intelektualnej analizy, perspektywa prezentacji wyrafinowanej symboliki, a
często, mam wrażenie także swoisty snobizm, prowokują wielu reżyserów do
realizacji tego dzieła.
Dramat nie jest prosty w odbiorze.
Widzowie są zmuszeni do koncentracji i mają obowiązek podążać za słowami
bohaterów. W dobrym scenariuszu każde zdanie ma znaczenie. Nie ma zbędnych
słów. Taki właśnie jest Ślub, a więc „odpuszczenie” wysiłku intelektualnego w
trakcie spektaklu spowoduje, że dwie godzinki z życia po prostu przepadną.
fot. Piotr Nykowski
Anna Augustynowicz
wyreżyserowała sztukę mając pełną świadomość tych cech, a więc urządziła
spektakl w taki sposób, aby nic nie „przeszkadzało” widzom w odbiorze tekstu.
Artystom pomogła minimalistyczna scenografia (Marek Braun), a także idealnie
charakteryzujące bohaterów kostiumy. (Wanda Kowalska). W kontekście tego, co
napisałem o znaczeniu tekstu należy pochwalić wszystkich aktorów za wzorową dykcję
i emisję głosu. Widzowie nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem słów.
Wysoki poziom gry aktorskiej był zaletą tej inscenizacji. Na tle dobrych
kreacji całego zespołu scenicznego pragnę szczególnie wyróżnić Grzegorza
Młudzika (Ignacy - ojciec, król) za znakomite pokazanie postaci ojca,
uosobienia wszystkich ojców, którego każdy z widzów znał, jeśli nie z własnej
rodziny, to przynajmniej widział takiego tatę gdzieś u sąsiadów. Młudzik
wykreował postać, która pomimo wszystkich swoich wad wzbudziła sympatię, a
nawet rozczulenie widzów. Podobnie było z udaną rolą Joanny Matuszak, która
używając bardzo oszczędnych środków zdołała zademonstrować tradycyjną, głęboko
religijną i kochającą matkę. A to wcale nie koniec, bowiem pragnę zwrócić
również uwagę na ciekawą i spójną grę Jędrzeja Wieleckiego, odtwórcy roli
Władzia. Artysta był bardzo sugestywny jako naiwny, poczciwy i wierny
przyjaciel Henryczka z lat młodości.
fot. Piotr Nykowski
Stawianie pytań o tradycję, religię,
napiętnowanie, które w spektaklu przekonująco symbolizowało dotknięcie palcem,
manipulację, żądzę władzy, a także o sam mechanizm zmiany postawy człowieka,
będzie zawsze aktualne. Gombrowicz pokazał, że wszystko „dzieje się” w
przestrzeni między ludźmi, a od zła dzieli nas tylko malutki kroczek. Nie broni
przed nim dobre wykształcenie, filozoficzny dystans do siebie i rozum. Człowiek
tkwi w stalowym uścisku swojego wyobrażenia o świecie, dzięki któremu w prosty
sposób może oceniać innych, a także łatwo usprawiedliwiać własne postępowanie.
Warto o tym pomyśleć, nie tylko wtedy, kiedy ktoś nas "dutknie tem
palcem", nawet przy okazji ślubu.
Niesamowity koncert Felixa Kliesera i Norwegian Chamber
Orchestra w Filharmonii Narodowej w Warszawie
Trzynastego października w Filharmonii Narodowej w Warszawie
wystąpiła Norwegian Chamber Orchestra pod wodzą znakomitego skrzypka i
dyrektora Terje Tønnesena. Orkiestra powstała w 1977 i od tego czasu nagrała
blisko czterdzieści płyt, zebrała znakomite recenzje od Azji poprzez Europę aż
do USA oraz stała się jedną z czołowych orkiestr kameralnych w Europie.
Muzycy rozpoczęli koncert w Warszawie od „Suity z czasów
Holberga” Edvarda Griega. To bardzo piękny, taneczny utwór, który składał
się z kilku części inspirowanych tańcami z różnych stron Europy. Między innymi
dostojną Sarabandą, Gawotem z pięknymi nordyckimi akcentami oraz lekkim
Rigaudon pochodzącym z Prowansji. Sam Grieg nazywał swoją suitę „perukową”.
Terje Tønnesen zaproponował absolutnie „anty-perukową” oprawę wykonania tego
utworu, a muzycy orkiestry podkreślili to wesołymi, kolorowymi strojami. Utwór
został perfekcyjnie wykonany, a publiczność słuchając niektórych jego
fragmentów, oczyma wyobraźni mogła ujrzeć norweskie fiordy, a w nich brodate skrzaty
i trolle, które tańczyły na brzegu rwącego, górskiego
strumienia.
Felix Klieser, fot. Deutsche Welle
W kolejnych utworach (II Koncert na róg i orkiestrę D-dur
Josepha Haydna oraz II Koncert na róg i orkiestrę Es-dur Wolfganga Amadeusa
Mozarta) przedzielonych krótkim zestawem rumuńskich tańców ludowych Béli
Bartóka, gwiazdą był Felix Klieser (ur. 1991), solista grający na rogu. Ten
znakomity muzyk uważany jest obecnie za jednego z najlepszych waltornistów na
świecie . Dwa lata temu wygrał nagrodę ECHO Klassik dla młodych artystów, a w
tym roku otrzymał prestiżową nagrodę Leonard Bernstein Award. Haydn i Mozart
napisali swoje koncerty z przeznaczeniem na róg naturalny, bezwentylowy.
Współcześnie wykonuje się te dzieła na instrumentach z zaworami. Co ciekawe,
obaj napisali te utwory dla tego samego, wybitnego solisty, przyjaciela Mozarta
Ignaza Leutgeba, który oprócz gry na rogu zajmował się handlem serami.
FN w Warszawie, 13.10.2016
fot. DG Arts Projects
Felix Klieser wykonał wspaniale oba koncerty, chociaż nie
uniknął kilku minimalnych błędów. Godna podkreślenia jest technika gry
tego artysty, który z uwagi na swoją niepełnosprawność musiał zastąpić
operowanie ręką w czarze głosowej instrumentu indywidualną techniką zadęcia i
ułożenia warg. Solista oraz orkiestra wzbudzili zachwyt widowni, a Klieser
bisował pięknym solo na rogu.
Po przerwie czekała widzów potężna dawka emocji za sprawą
doskonałego wykonania przez artystów z Norwegian Chamber Orchestra utworu
Verklärte Nacht („Rozświetlona noc”) Arnolda Schönberga. Ten poemat symfoniczny
zainspirowany został wierszem Richarda Dehmela o tym samym tytule. Schönberg
napisał go w 1899 roku zauroczony Matyldą von Zemlinsky (siostrą swojego
nauczyciela Aleksandra von Zemlinsky), którą później poślubił. Wiersz opowiada
o nocnym spotkaniu kochanków, podczas którego kobieta wyznaje, że jest w ciąży
z innym i uzyskuje przebaczenie. Księżyc i miłość rozświetlają tę noc, co
słychać w finale poematu. Muzyka zaprezentowana przez artystów z Norwegii
wydobyła z tego dzieła najsubtelniejsze odcienie emocji. Była tam rozpacz, ale
też miłość, tkliwość i namiętność. Utwór ma wyrafinowana harmonię i słychać w
nim nuty romantyczne. Dopiero kilka lat po napisaniu „Rozświetlonej nocy”
Schönberg zaczął eksperymentować z atonalnością i dodekafonią.
Kompozytor był przesądny jeśli chodzi o cyfrę trzynaście. W
swoich utworach pomijał oznaczenia taktów tą cyfrą, unikał jej stosowania,
chociaż sam urodził się trzynastego. Jak się później okazało, zmarł także
trzynastego. A październikowa trzynastka w Warszawie przyniosła szczęście
gościom Filharmonii Narodowej, którzy mogli wysłuchać wspaniałego
koncertu.
Dziady w Narodowym w reż. Eimuntasa Nekrošiusa to
nowe spojrzenie na odwieczne problemy koroniarzy
fot. Krzysztof Bieliński
Koślawe makówki, niewinny widoczek, a wśród nich
tańcząca Maryla, zwiewna i ulotna niczym Makowa Panienka z czeskiej kreskówki Wiktoria Gorodeckaja. Za chwilę pustkowie, bagna, szemrzący strumień i
niepokojące głosy ptaków - widzowie już w pierwszych scenach dramatu zostali
zaproszeni do poetyckiej krainy Eimuntasa Nekrošiusa. Opuścili ją dopiero po
czterech godzinach.
Pradawnych obrzędów nie rozumie już nikt, ale
Marcin Przybylski (guślarz) zaprezentował bardzo przekonującą wizję obcowanie
ze zmarłymi. Niczym doświadczony gospodarz diabelskiego garden party dwoił się
i troił, aby nie pominąć w okazaniu szacunku żadnego, przybyłego na spotkanie
widma. Świetnym dopełnieniem kreacji guślarza był prowadzący z nim dialog, chór
dusz. Artyści, którzy grali udręczonych za życia ludzi, ofiary pokutujących
zjaw, potrafili w jednej chwili przeistoczyć się w złowrogie stado czarnych
ptaków, które obsiadało pobliskie parowy w oczekiwaniu na żer.
fot. Krzysztof Bieliński
Grzegorz Małecki wystąpił w roli Gustawa – Konrada.
Ta postać to świętość narodowa, ale artysta potrafił zdjąć ją z piedestału i
nadać jej walor uniwersalności „odczepionej” od polskiego patriotyzmu i
rosyjsko-polskiego katalogu grzechów. Postać zagrana przez Małeckiego zmieniała
swe oblicze wraz z rozwojem sytuacji w dramacie. Artysta znakomicie straszył
jako Gustaw. Na przykład potęgował efekt upiora eksponując w umiejętny sposób
dłonie. Później pojednał się ze swoimi scenicznymi słuchaczami, (pomógł mu w
tym Piotr Grabowski grający księdza w cz. IV), a w końcu pokazał w wielkiej
improwizacji Konrada intelektualistę, artystę i poetę, który będąc świadomy
swych sił rozumiał, że z Bogiem nie mógł wadzić się na serio. Skończył
groteskowo, pochowany między książkami, jak nudna lektura obowiązkowa na
ostatniej półce w szkolnej bibliotece.
fot. Krzysztof Bieliński
Wielu artystów tego wieczoru zaprezentowało się z
jak najlepszej strony. Mam na myśli m.in. Kacpra Matulę (Adolf) w bardzo udanej
scenie w salonie warszawskim, a także zachowałem dobre słowo dla Arkadiusza
Janiczka za wywarzonego i nie przerysowanego senatora. A przecież był jeszcze
ksiądz Piotr (świetna groteska i ludyczna prostota w wierze) w wykonaniu
Mateusza Rusina i brawurowe, wieloosobowe sceny w więzieniu!
Godne podziwu, jak niezwykle prostymi środkami
reżyser osiągał spektakularne efekty. Eimuntas Nekrošius to prawdziwy poeta i
czarodziej teatru. Precyzyjnie przygotował przedstawienie, starannie zaplanował
udział artystów we wspaniałej, teatralnej narracji, w której sprawnie operował
skrótami i symboliką. Artystom pomogły znakomite kostiumy (Nadieżda Gultiajewa)
oraz udana reżyseria świateł przygotowanych przez Audriusa Jankauskasa.
W finale powróciła na scenę Wiktoria Gorodeckaja,
która pięknie zaśpiewała liryczną, bajkową pieśń, którą spięła niby magiczną
klamrą cały spektakl. Lekko i poetycko. Taki to był właśnie teatr,
terapeutyczny, kojący duszę!
Ten
film to historia najgorszej śpiewaczki opowiedziana przez najlepszą aktorkę.
Pod koniec wakacji wszedł na ekrany polskich kin
film „Boska Florence” w reżyserii Stephena Frearsa. Scenarzysta (Nicholas
Martin) oraz reżyser odnosili do tej pory sukcesy w realizacji filmów
telewizyjnych i przyznaję, że w obrazie poświęconym Florence Foster Jenkins
było to widoczne w przekorny sposób. W czasie projekcji poczułem, że gdybym
nagle wyszedł do kuchni, aby przygotować sobie kanapkę, to po powrocie na fotel
przed telewizor niewiele bym stracił z tego filmu. Cóż, może nie należy chodzić
do kina na głodniaka?
Meryll Streep jako
Florence Foster Jenkins
Historia Florence Jenkins wydarzyła się naprawdę.
Film był opowieścią o realizacji marzeń bogatej wdowy o tym, aby zostać
śpiewaczką. Pani Jenkins nie posiadała słuchu muzycznego, straszliwie fałszowała,
ale to jej nie zniechęcało. Parła naprzód w myśl maksymy zawartej w tekście
piosenki Jerzego Stuhra i zacytowanej w tytule tego posta. To nie zaskakiwało, przecież wielu ludzi dzięki
pieniądzom może realizować swoje pasje, a często tą pasją bywa muzyka.
Poszedłem do kina z nadzieją, że twórcy filmu ujawnią sekret popularności
Florence i odpowiedzą na inne pytania: dlaczego cała masa ludzi utwierdzała bohaterkę
w przekonaniu, że śpiewa poprawnie? Czy robili to wyłącznie dla własnych korzyści?
Reżyser nie odpowiedział. Skupił się raczej na pokazywaniu wielu uroczych min akompaniatora
Florence (niezła rola Simona Helberga), a przede wszystkim na prezentacji gwiazdorskiej
pary: Meryll Streep grającej tytułową rolę oraz jej filmowego męża, w postać którego
wcielił się Hugh Grant. Streep potrafi zagrać wszystko, przy tym nieźle śpiewa,
co paradoksalnie mocno utrudniło jej filmowe zadanie, z którego wywiązała się jednak bez
zarzutu. Dzielnie walczyła, aby dodać granej przez siebie postaci wiarygodności. Szkoda, że
scenarzysta jej tego nie ułatwił.
Podobnie było z Hugh Grantem. Nie poznałem
przyczyny rezygnacji bohatera z wielkiej miłości i wyboru życia u
boku dziwaczki Florence. Grant na ekranie wybornie przedstawił postać
angielskiego gentlemana, który puszczał do wszystkich porozumiewawczo oko i brnął z wdziękiem w kolejne, filmowe przygody.
Uwielbiam Meryll Streep i Hugh Granta, dlatego nie wyszedłem
z kina zawiedziony, a po powrocie do domu nie zrobiłem sobie kanapki. Poszedłem
spać głodny.
Znamy już laureata Jarocińskich Rytmów Młodych!
Konkurs dla debiutujących wykonawców wygrał warszawski zespół Strażacy. To oni
będą suportem gwiazdy ostatniego dnia Jarocin Festiwalu, formacji Slayer.
Jurorzy konkursu (wśród nich m.in. Leszek Biolik z
zespołu Republika) wyróżnili Strażaków za wyjątkowo oryginalne teksty i styl,
który sam zespół określa jako śmieszcore. O tym jak bardzo luźne podejście do
muzyki ma zespół, niech zaświadczy to, że „grają muzykę dla mew i waleni”, co
sami przyznają na swojej stronie internetowej.
Krzysztof Klejnowski na basie
BRAWO SYNKU!
Zespół Strażacy tworzą Tomek Buga , Olek Kwapień,
Krzysiek Klejnowski i Marcin „Perek” Chrzan. Tuż po odebraniu nagrody
powiedzieli, że supportowanie Slayera jest dla nich ogromnym wyróżnieniem.
„Byłoby super spotkać za sceną Toma Araya” - przyznają muzycy.
Ale koncert przed Slayerem to nie wszystko. Jako
zwycięzcy Strażacy otrzymali również możliwość wydania i nagrania swojej
debiutanckiej płyty oraz statuetkę Złotej Kosy. Poza główną nagrodą jury
przyznało również wyróżnienia; uhonorowano nimi formacje Indespair oraz
Cowshed.
Wiktoria Wielińska
Artykuł
powstał w ramach warsztatów dziennikarskich "Jarocin Krytyczny",
wspieranych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Zwycięzcy otrzymują nagrodę i grają:
Wielu miłośników Tatr uważa je za jedyne, prawdziwe
góry w Polsce. Usłyszałem kiedyś od zagorzałego Tatro-fanatyka złośliwy
komentarz, kiedy powiedziałem, że mój plecak nazywał się „Beskidy”.
– Bez czego? – zapytał. Udał, że nazwa innego pasma
górskiego nic mu nie mówiła.
Willa "Oksza" fot. Dionizy Kurz
A jeśli Tatry, to Zakopane. Odkryte dla ludzi nauki
i kultury przez Tytusa Chałubińskiego, wspaniałego lekarza oraz miłośnika gór i
przyrody. Od końca XIX w. do momentu wybuchu II Wojny Światowej odwiedzali
Zakopane wspaniali artyści, na przykład: Jan Kasprowicz, Kazimierz
Przerwa-Tetmajer, Karol Szymanowski, Władysław Orkan, Stanisław Ignacy
Witkiewicz i wielu, wielu innych. Mam nadzieję, że trasy letnich szlaków
przynajmniej niektórych z czytelników tego posta zaprowadzą do Zakopanego.
Jeśli tak będzie, to zgodnie z tytułem, który jest cytatem z piosenki zespołu
Sztywny Pal Azji, apeluję: spacerujcie po Zakopanem!
Scena góralska, Zofia Stryjeńska,
fot. Dionizy Kurz
Polecam wszystkie przybytki kultury w tym mieście,
ale szczególnie zwracam uwagę na willę Oksza oraz na Galerię Władysława
Hasiora. Mam wrażenie, że obie pozostają nieco na uboczu tras turystycznych. Willa
Oksza jest galerią sztuki dwudziestowiecznej. Mieści się we wspaniałej,
drewnianej willi, którą wymyślił i naszkicował Stanisław Ignacy Witkiewicz, a
wykonali góralscy cieśle. Styl, który Witkacy propagował w swoich projektach w
tej okolicy nazwano właśnie „zakopiańskim”. W galerii dużo jest obiektów, które wiążą się tematycznie z Zakopanem i Tatrami. W muzeum pokazywane są malarstwo, grafika, rysunki,
rzeźby, fotografie, a nawet ciekawe plakaty i afisze. Są też ciekawostki, choćby zdjęcie z 1935
roku oryginalnie eksponowane na szybie okiennej, które przedstawia Antoniego
Słonimskiego z żoną podczas lekcji jazdy na nartach. Prezentowani w galerii artyści to
obok Witkacego: Leon Wyczółkowski, Wojciech Weiss, Konstanty Laszczka, a przede
wszystkim znowu modna Zofia Stryjeńska, której życie bardzo atrakcyjnie i interesująco opisała w
wydanej niedawno książce „Diabli nadali” Angelika Kuźniak.
Pamięci przyjaciela, Władysław Hasior
fot. Dionizy Kurz
Z kolei Galeria Władysława Hasiora jest jego autorską galerią. Ten artysta zdobywał nagrody na konkursach sztuki w wielu krajach całego świata. Wystawiał w Paryżu, Sztokholmie, Moss (Norwegia), Montevideo, Bochum, Sao Paulo, Kopenhadze, Sodertalje (Szwecja), Edynburgu, Aalborg (Dania), Menton (Francja), Meksyku, Malmo, Londynie, Helsinkach, Wiedniu, Berlinie, Budapeszcie, Moskwie, Frankfurcie, Tallinie i w kilkudziesięciu miastach w Polsce. Hasior nazywany był polskim Robertem Rauschenbergiem. Ten amerykański twórca wywarł wielki wpływ na nowoczesną sztukę światową, jako pierwszy wprowadzał rzeczywiste przedmioty do swoich obrazów nazywając to "combine painting". Władysław Hasior czuł się bardziej rzeźbiarzem, ale przez to, że pracował za żelazną kurtyną, nigdy nie stał się bardzo sławny, tak jak jego amerykański kolega.
Hasior pytał: "- jak przebić rzeźbą niebo? Nie ma na to odpowiedzi, ani w książkach, ani wśród ludzi - może jest w nierozłupanej jeszcze skale, w nierozdartej stali, a może między światłem, a cieniem. Bo słup prześwietlonej wody, wiatr i głos, szkło i włosy, kamień i czas, dym i prąd, wreszcie każda materia, która daje cień i ogień, może być tworzywem sztuki pod warunkiem, że wybierze ją, połączy lub rozerwie albo spali wolna i zuchwała fantazja." (1971)
Don Giovanni w reż. R. Peryta na 26 festiwalu
Mozartowskim. Popis Dariusza Macheja w roli Leporella!
Teatr Warszawskiej Opery Kameralnej zainaugurował XXVI Festiwal Mozartowski w Warszawie operą Don Giovanni Wolfganga Amadeusza Mozarta
w reżyserii Ryszarda Peryta. Premiera tej inscenizacji miała miejsce jeszcze w
XX wieku, dawno? Dawno, ale po pierwsze, przygotowanie premiery opery barokowej
sporo kosztuje, bo jest to kwota rzędu 700 tys. złotych, a nie ma ich w
teatralnej kasie dyrektora Jerzego Lacha, a po drugie, dlaczego zmieniać to, co
jest bardzo dobre, wręcz perfekcyjne?
mat. WOK
Bardzo często w inscenizacjach Don Giovanniego przygotowywanych
na wielkie sceny, ich twórcy starają się zaskoczyć widownię i dodają drugi, a
czasem nawet trzeci poziom interpretacyjny. Przy okazji nieskomplikowana idea
tego arcydzieła często gdzieś się gubi. A przecież to opera „dramma giocoso”, z
włoskiego „wesoły dramat”. Należy zatem słuchać cudownej muzyki Mozarta,
patrzeć na fantastyczne stroje i scenografię Andrzeja Sadowskiego i bawić się
doskonałą grą aktorską Leszka Świdzińskiego (tenor, Don Ottavio) oraz podziwiać
kapitalnego w roli Leporella Dariusza Macheja (bas).
mat. WOK
Spektakl był naprawdę w doborowej obsadzie, wszakże
partię tytułową śpiewał znakomity Robert Gierlach (bas-baryton), a Donnę Annę
interpretowała Olga Pasiecznik (sopran). Nie można również zapomnieć o świetnym
duecie, który stworzyli Artur Janda (bas) i Marta Boberska (sopran) w rolach
Masetta i Zerliny. Doskonałych solistów wspierała znakomita orkiestra
Sinfonietta Warszawskiej Opery Kameralnej pod batutą maestro Zbigniewa Gracy.
Niewielka sala Opery Kameralnej idealnie nadaje się
do odbioru tego wspaniałego dzieła Mozarta. Siedząc na widowni zrozumiałem, że zadziałał tu bardzo
prosty mechanizm. Słuchając szlagierowego „La ci darem la mano” (Podajmy sobie
ręce) w pierwszym akcie, naprawdę czułem, że artyści byli na scenie na
wyciągnięcie ręki! Widzowie mieli wrażenie, że prawdziwe gwiazdy śpiewały wyłącznie
dla nich, czyli dla małej, elitarnej grupy! A należeć do elity - to zawsze jest
przyjemne!
Tristan i Izolda
Wagnera w reż. Mariusza Trelińskiego, słony smak miłości w TW - ON w Warszawie
Mariusz Treliński, reżyser nowej inscenizacji opery
Tristana i Izoldy Richarda Wagnera wystawionej w Teatrze Wielkim Operze
Narodowej w Warszawie, ale przygotowywanej na potrzeby jesiennej premiery w nowojorskiej
Met Opera, zabrał widzów w wielką, morską podróż. Wnętrze nowoczesnego okrętu
wojennego oraz magazyny nabrzeży portowych stały się tłem jednej z
najsłynniejszych historii o miłości. Boris Kudlička (scenografia) wykorzystał na
scenie wiele amerykańskich, popkulturowych skojarzeń o entourage'u marynistycznym.
Widzowie mogli obejrzeć wspaniałe dekoracje i rekwizyty, które przypominały
amerykańskie filmy począwszy od „Pearl Harbor” (M. Bay), przez „Polowanie na
Czerwony Październik” (J. McTiernan) , a skończywszy na „Titanicu” (!) Jamesa
Camerona. Biorąc pod uwagę miejsce przewidywanej premiery, taka prezentacja
wydawała się trafna i nie pozbawiona żartobliwego mrugnięcia okiem w
konfrontacji z pomnikowymi tonami Wagnera.
fot. Krzysztof Bieliński
Boris Kudlička ponownie uwiódł mnie swoją
plastyczną wizją i perfekcją. Tak udanej scenografii nie byłoby jednak bez
znakomitych, wręcz rewelacyjnych świateł w reżyserii Marca Heinza. Snopy światła
eksponowały kolejno poszczególnych artystów, którzy ukazywali się w różnych
miejscach sceny, niczym duchy. Nic dziwnego, mrok był przyjacielem cierpiącej pary
kochanków, a dzień bezlitośnie ich rozdzielał. Wagner pisał operę będąc pod
wpływem filozofii Artura Schopenhauera, dla którego istotą bytu ludzkiego były przecież
ból i cierpienia.
Podkreślę, że w momencie powstania (1859) niełatwo
było znaleźć wykonawców tego dzieła. Muzyka i śpiew tej opery wydawały się „nie
do zagrania i nie do zaśpiewania”. A jednak ten wielki dramat muzyczny Wagnera
wyznaczył granicę starego i nowego. Wielu kompozytorów europejskich uległo później
wpływom Wagnera i czerpało inspirację z jego dziedzictwa, na przykład Gustaw
Mahler, Richard Strauss, czy Karol Szymanowski.
fot. Krzysztof Bieliński
Bardzo dobrym wykonawcą tej muzyki stała się
orkiestra Teatru Wielkiego Opery Narodowej pod batutą niezawodnego Stefana
Soltesza. Ani jednej wpadki, wszystko w tempie i w taki sposób, aby eksponować
śpiewających artystów wśród których bardzo podobały mi się wykonania ról
żeńskich: w roli Izoldy wystąpiła fantastyczna tego wieczoru Melanie Diener
(sopran), która siłą swojego śpiewu zdominowała nieco Jay Huntera Morrisa
(tenor) w roli Tristana. Świetna była też Michaela Selinger (mezzosopran) w
roli Brangeny, która śpiewała w taki sposób, jakby wydobywanie głosu nie
sprawiało żadnego wysiłku. Podobał mi się również spokojny Rewindhard Hagen
(bas) w roli króla Marka oraz wyrazisty Tómas Tómasson (bas-baryton) jako Gorwenal. Obsada na
Nowy Jork będzie wyglądała nieco inaczej, ale i tak Warszawa mogła zobaczyć
spektakl przygotowany z wielkim rozmachem i na bardzo wysokim poziomie
artystycznym.
Trzymam kciuki za USS TRELINSKI, aby spokojnie
wpłynął do amerykańskiego portu i odebrał tam należne mu honory.