piątek, 16 września 2016

Makówki do użytku terapeutycznego

Dziady w Narodowym w reż. Eimuntasa Nekrošiusa to nowe spojrzenie na odwieczne problemy koroniarzy

fot. Krzysztof Bieliński
Koślawe makówki, niewinny widoczek, a wśród nich tańcząca Maryla, zwiewna i ulotna niczym Makowa Panienka z czeskiej kreskówki Wiktoria Gorodeckaja. Za chwilę pustkowie, bagna, szemrzący strumień i niepokojące głosy ptaków - widzowie już w pierwszych scenach dramatu zostali zaproszeni do poetyckiej krainy Eimuntasa Nekrošiusa. Opuścili ją dopiero po czterech godzinach.

Pradawnych obrzędów nie rozumie już nikt, ale Marcin Przybylski (guślarz) zaprezentował bardzo przekonującą wizję obcowanie ze zmarłymi. Niczym doświadczony gospodarz diabelskiego garden party dwoił się i troił, aby nie pominąć w okazaniu szacunku żadnego, przybyłego na spotkanie widma. Świetnym dopełnieniem kreacji guślarza był prowadzący z nim dialog, chór dusz. Artyści, którzy grali udręczonych za życia ludzi, ofiary pokutujących zjaw, potrafili w jednej chwili przeistoczyć się w złowrogie stado czarnych ptaków, które obsiadało pobliskie parowy w oczekiwaniu na żer.

fot. Krzysztof Bieliński
Grzegorz Małecki wystąpił w roli Gustawa – Konrada. Ta postać to świętość narodowa, ale artysta potrafił zdjąć ją z piedestału i nadać jej walor uniwersalności „odczepionej” od polskiego patriotyzmu i rosyjsko-polskiego katalogu grzechów. Postać zagrana przez Małeckiego zmieniała swe oblicze wraz z rozwojem sytuacji w dramacie. Artysta znakomicie straszył jako Gustaw. Na przykład potęgował efekt upiora eksponując w umiejętny sposób dłonie. Później pojednał się ze swoimi scenicznymi słuchaczami, (pomógł mu w tym Piotr Grabowski grający księdza w cz. IV), a w końcu pokazał w wielkiej improwizacji Konrada intelektualistę, artystę i poetę, który będąc świadomy swych sił rozumiał, że z Bogiem nie mógł wadzić się na serio. Skończył groteskowo, pochowany między książkami, jak nudna lektura obowiązkowa na ostatniej półce w szkolnej bibliotece.

fot. Krzysztof Bieliński
Wielu artystów tego wieczoru zaprezentowało się z jak najlepszej strony. Mam na myśli m.in. Kacpra Matulę (Adolf) w bardzo udanej scenie w salonie warszawskim, a także zachowałem dobre słowo dla Arkadiusza Janiczka za wywarzonego i nie przerysowanego senatora. A przecież był jeszcze ksiądz Piotr (świetna groteska i ludyczna prostota w wierze) w wykonaniu Mateusza Rusina i brawurowe, wieloosobowe sceny w więzieniu!

Godne podziwu, jak niezwykle prostymi środkami reżyser osiągał spektakularne efekty. Eimuntas Nekrošius to prawdziwy poeta i czarodziej teatru. Precyzyjnie przygotował przedstawienie, starannie zaplanował udział artystów we wspaniałej, teatralnej narracji, w której sprawnie operował skrótami i symboliką. Artystom pomogły znakomite kostiumy (Nadieżda Gultiajewa) oraz udana reżyseria świateł przygotowanych przez Audriusa Jankauskasa.

W finale powróciła na scenę Wiktoria Gorodeckaja, która pięknie zaśpiewała liryczną, bajkową pieśń, którą spięła niby magiczną klamrą cały spektakl. Lekko i poetycko. Taki to był właśnie teatr, terapeutyczny, kojący duszę!

Kliknij - wersja audio tego tekstu.

Kurzy się!

czwartek, 1 września 2016

Boska Florence - czasami człowiek musi, inaczej się udusi

Ten film to historia najgorszej śpiewaczki opowiedziana przez najlepszą aktorkę.

Pod koniec wakacji wszedł na ekrany polskich kin film „Boska Florence” w reżyserii Stephena Frearsa. Scenarzysta (Nicholas Martin) oraz reżyser odnosili do tej pory sukcesy w realizacji filmów telewizyjnych i przyznaję, że w obrazie poświęconym Florence Foster Jenkins było to widoczne w przekorny sposób. W czasie projekcji poczułem, że gdybym nagle wyszedł do kuchni, aby przygotować sobie kanapkę, to po powrocie na fotel przed telewizor niewiele bym stracił z tego filmu. Cóż, może nie należy chodzić do kina na głodniaka?

Meryll Streep jako
Florence Foster Jenkins
Historia Florence Jenkins wydarzyła się naprawdę. Film był opowieścią o realizacji marzeń bogatej wdowy o tym, aby zostać śpiewaczką. Pani Jenkins nie posiadała słuchu muzycznego, straszliwie fałszowała, ale to jej nie zniechęcało. Parła naprzód w myśl maksymy zawartej w tekście piosenki Jerzego Stuhra i zacytowanej w tytule tego posta. To nie zaskakiwało, przecież wielu ludzi dzięki pieniądzom może realizować swoje pasje, a często tą pasją bywa muzyka. 

Poszedłem do kina z nadzieją, że twórcy filmu ujawnią sekret popularności Florence i odpowiedzą na inne pytania:  dlaczego cała masa ludzi utwierdzała bohaterkę w przekonaniu, że śpiewa poprawnie? Czy robili to wyłącznie dla własnych korzyści?

Reżyser nie odpowiedział. Skupił się raczej na pokazywaniu wielu uroczych min akompaniatora Florence (niezła rola Simona Helberga), a przede wszystkim na prezentacji gwiazdorskiej pary: Meryll Streep grającej tytułową rolę oraz jej filmowego męża, w postać którego wcielił się Hugh Grant. Streep potrafi zagrać wszystko, przy tym nieźle śpiewa, co paradoksalnie mocno utrudniło jej filmowe zadanie, z którego wywiązała się jednak bez zarzutu. Dzielnie walczyła, aby dodać granej przez siebie postaci wiarygodności. Szkoda, że scenarzysta jej tego nie ułatwił.

Podobnie było z Hugh Grantem. Nie poznałem przyczyny rezygnacji bohatera z wielkiej miłości i wyboru życia u boku dziwaczki Florence. Grant na ekranie wybornie przedstawił postać angielskiego gentlemana, który puszczał do wszystkich porozumiewawczo oko i brnął z wdziękiem w kolejne, filmowe przygody.

Uwielbiam Meryll Streep i Hugh Granta, dlatego nie wyszedłem z kina zawiedziony, a po powrocie do domu nie zrobiłem sobie kanapki. Poszedłem spać głodny.

Oficjalny trailer filmu:


Kurzy się!