niedziela, 25 października 2015

Piękna Anna z Faras

Słynna Galeria Faras w Muzeum Narodowym w Warszawie została odnowiona i pokazana w nowej wersji publiczności jesienią 2014 roku. Remont i zmiana prezentacji została całkowicie sfinansowana przez pana Wojciecha Pawłowskiego, który jest biznesmenem z branży opakowań szklanych. Zbiory tej Galerii są wyjątkowe w skali światowej, a do Warszawy trafiły dzięki pracy polskich archeologów w Nubii, na terenie dzisiejszego Sudanu. Wykopaliskami kierował Profesor Kazimierz Michałowski. Zbiory pozyskano na początku lat sześćdziesiątych w ramach akcji UNESCO, kiedy ratowano zabytki w dolinie Nilu przed zalaniem spowodowanym budową tamy asuańskiej.

Za stroną M.N.W.
Galerię  zaprojektowano jako stylizowane wnętrze chrześcijańskiej świątyni nubijskiej. Malowidła ścienne pochodzą z okresu od VIII do XIV w. n.e., kiedy królestwo Nobadii było chrześcijańskie po przyjęciu chrztu z Bizancjum w VII w. n.e. Prezentacji towarzyszyła muzyka koptyjskich śpiewów liturgicznych. Największe wrażenie wywarły na mnie freski, a szczególnie doskonałe pod względem artystycznym przedstawienie świętej Anny, czyli babki Jezusa.  

Wystawa prezentowała również liczne detale architektoniczne, naczynia ceramiczne w gablotach, a także niesamowite wizualizacje komputerowe, w tym kapitalne, trójwymiarowe! Zwiedzający mieli możliwość utrwalenia wiedzy dzięki udostępnionym dwóm stołom, na których zainstalowano olbrzymie ekrany dotykowe, przy których można było pobawić się w archeologa, a także rozwiązywać rebusy historyczne. Przy tych stanowiskach zdecydowanie najlepiej radzili sobie najmłodsi widzowie wystawy.

Ekspozycja została nagrodzona tzw. MUSE Awards przez Amerykańskie Stowarzyszenie Muzeów (American Alliance of Museums). A oto link do m.in. ciekawych opowieści Profesora Kazimierza Michałowskiego wspominającego te wykopaliska. Polecam opowiadania na temat Faras: „W drodze do Sudanu” oraz „Węże, skorpiony i ...tama”. Kliknij tutaj.

Kurzy się!

środa, 21 października 2015

Chopin Forever!

Sztuka może zmienić człowieka na całe życie, na kilka tygodni, na kilka dni lub nawet godzin. Trzeba tylko posłuchać muzyki Chopina. Jestem uduchowiony, wysłuchałem gry kilkudziesięciu znakomitych pianistów z całego świata podczas XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Konkurs charakteryzował niesamowicie wysoki poziom artystyczny. Wszyscy fachowcy komentujący to wydarzenie podkreślali, że był najlepszy od wielu lat.

Chwalę organizatorów oraz składam podziękowania redakcjom dwóch ulubionych, publicznych programów: TVP Kultury i Programu Drugiego Polskiego Radia. To były świetne transmisje, również via Internet, okraszone fachowymi komentarzami przez zaproszonych gości. Specjalne podziękowania kieruję do Pana Pawła Kowalskiego, który ujął mnie tym, że niuanse techniczne oraz artystyczne potrafił przybliżyć słuchaczom czytelnie i zrozumiałym językiem, co charakteryzuje prawdziwych mistrzów, a z pewnością „na żywo” było to bardzo trudne.

G. Osokins, mat. artysty (fb)
Zwyciężyli faworyci ekspertów, a mój, Łotysz Georgijs Osokins, o urodzie i temperamencie Ferenca Liszta prezentujący własną, wyrazistą interpretację dzieł Chopina nie dostał ani jednej z głównych nagród.

Występy Polaków? Nie było medalu, a więc sytuacja wygląda na lekki „dołek” polskiej pianistyki, która z wyjątkiem wychowanków szkoły Pana Profesora Stefana Wojtasa pozostała nieco na uboczu światowych trendów.

Wszyscy się uczymy, kilka drobiazgów podczas koncertu laureatów oraz w czasie wcześniejszych relacji radiowych i telewizyjnych było jednak moim zdaniem do poprawy. Nie chcę pastwić się nad politykami, dla których przed wyborami nie było świętości i potrafili nudzić długimi przemówieniami nawet podczas wręczania medali Konkursu Chopinowskiego!

Chodzi mi o pewne sformułowania, które padały podczas transmisji, niestety wielokrotnie. Uważam, że nie powinno mówić się, iż artysta jest Amerykaninem lub Kanadyjczykiem pochodzenia chińskiego, albo że ma rodowód (!) azjatycki. Słowa coś znaczą. Stosowanie kryterium etnicznego wobec drugiego człowieka, nawet w sposób nieświadomy jest nie do przyjęcia.

Na tym koniec krytyki, było wspaniale, mamy w Warszawie na nowo wydarzenie artystyczne światowego formatu! Niestety, na powtórkę przyjdzie nam poczekać przez pięć lat.

Kurzy się!

niedziela, 11 października 2015

Zabawa w film? Nie, film to zabawa.

Kilka dni temu ogłoszono wyniki 5 edycji 48HFP Warsaw, czyli 48 Hour Film Project Poland, Warsaw. Festiwal był znakomitą okazją dla wielu profesjonalistów oraz młodych adeptów sztuki filmowej do zaprezentowanie swoich umiejętności szerszej publiczności. Formuła festiwalu była jak zwykle otwarta, a więc w konkursie-festiwalu mogli wystartować wszyscy: zawodowcy i amatorzy. Zasady turnieju były tradycyjnie bezlitosne, no bo proszę przeczytać, tu cytuję za stroną festiwalową:

Zadanie konkursowe dla wszystkich było takie samo: nakręcić 4-7 minutowy film w 48 godzin. Cała praca twórcza: napisanie scenariusza, nakręcenie filmu, skomponowanie muzyki i montaż musiała zostać zrealizowana w jeden weekend (25-27.09.’15). 

W każdym filmie musiał również pojawić się symbol stolicy dlatego, że projekt współfinansowało miasto Warszawa. Przedstawiciele każdej zgłoszonej do konkursu ekipy, a było ich blisko 70, wylosowali gatunek filmowy, w którym ich drużyna miała nakręcić film. Organizatorzy konkursu z Fundacji Przestrzeń Filmowa ogłosili też 3 obowiązkowe elementy, które musiały pojawić się w każdym dziele:

o   bohater: Karol Kozłowski lub Karolina Kozłowska/PR Manager
o   rekwizyt: patelnia
o   linijka dialogu: „Chyba się w tobie zakochałem/am”      

Kilkuosobowe, profesjonalne jury składało się z Borysa Lankosza, reżysera m.in. filmu Rewers, Anny Muchy, aktorki filmowej i telewizyjnej znanej m.in. z Och Karol 2, Wkręconych 2, serialu TV M jak miłość, a także Andrzeja Sołtysika, dziennikarza telewizyjnego oraz Radzimira Dębskiego muzyka, kompozytora muzyki m.in. do filmu Miasto 44. Jurorzy rozdali nagrody w 11 kategoriach. Trzeba podkreślić, że film uznany przez jurorów za najlepszy weźmie udział w konkursie międzynarodowym podczas Short Film Corner na festiwalu w Cannes! Było więc o co grać.

Miałem szansę obejrzeć około dwudziestu filmów konkursowych i muszę przyznać, że poziom był bardzo wysoki, a niektóre filmy w pełni profesjonalne. Nie obrazy przykuły jednak moją uwagę i nie to było najciekawsze na tym festiwalu. Największa frajdę sprawiało mi patrzenie na radość wielu zafascynowanych kinem, przeważnie młodych ludzi, którzy potrafili stworzyć atmosferę wielkiej, filmowej rodziny. Przedstawiam link do filmu zrealizowanego przez zaprzyjaźnioną ekipę, która nagrody w tym roku jeszcze nie otrzymała, zapraszam na film „Odtrąconych przez langustę”  Wszystko w porządku – horror:  kliknij tu

Kurzy się!

sobota, 10 października 2015

R'n'T czyli Rhythm & Theater

„Alicja. Pod żadnym pozorem nie idź tam” z Teatru im. Aleksandra Fredry (Gniezno) pokazana na scenie Teatru Powszechnego im. Z. Hübnera w Warszawie w ramach XIX edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatrów dla Dzieci i Młodzieży Korczak.

Michał Kmiecik napisał sztukę inspirowaną przygodami „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla. Związek sztuki Kmiecika z jej literackim pierwowzorem był tylko umowny. Postaci sztuki posługiwały się współczesnym językiem, a sytuacje z książki Carrolla zyskiwały u Kmiecika zaskakujące, dzisiejsze odniesienia.

Fot © Piguła
Reżyserka i jednocześnie scenografka spektaklu, Justyna Łagowska zadbała o to, aby zaprezentować historię podróży Alicji w formie, która była wręcz intuicyjnie odbierana przez nastolatków. Łagowska przedstawiła na scenie serię clipów bądź krótkich form znanych z You Tube. Reżyserka utrzymała jednak przez cały spektakl dobry smak i uciekła od wulgarności i tanich efektów.

Na deskach "Powszechnego" obejrzałem widowisko w stylu swoistego R'n'T czyli Rhythm and Theater, gdzie artyści występujący na scenie chodząc -  mówili mową ciała, recytując – tańczyli, a także prawie śpiewając - rytmizowali swoje wypowiedzi zgodnie z tętnem „brudnej”, pełnej dziwnych dźwięków, świetnej muzyki  Roberta Piernikowskiego, rapera, który wcześniej owocnie współpracował także z Janem Klatą.

Fot © Piguła
Podróż przez poszczególne obrazy nie gubiła sensu, łączyła je postać Alicji (udana rola Rozalii Mierzickiej), która ze sceny na scenę „dorastała” po spotkaniach z całą rzeszą postaci począwszy od Białego Królika, Kota z Cheshire, Susła, naćpanej Gąsienicy, a skończywszy na Szalonym Kapeluszniku, którego brawurowo wykreował znakomity w tej roli Wojciech Kalinowski. Na wyróżnienie zasługiwała również Anna Pijanowska (m.in. Dama z talii kart), która potrafiła zróżnicować swoją grę, zwłaszcza ruch sceniczny i dopasować ją do charakterystyki kreowanych postaci.

Spektakl nie byłby tak udany, gdyby nie pierwszorzędne, designerskie kostiumy Justyny Łagowskiej, która już wcześniej odnosiła w tej dziedzinie sukcesy, mam na myśli nagrodę przyznaną jej podczas VizuArtu - Festiwalu Scenografów i Kostiumografów w Rzeszowie w 2012 roku.

Sztuka nie była przeznaczona dla dzieci, za to młodzież podczas przedstawienia nie gubiła koncentracji, odnajdywała swoje nuty w muzyce, swój styl w kostiumach i rozumiała jego język. Przyznam, że ja także z przyjemnością zanurzyłem się w tym przedziwnym  R'n'T, chociaż jestem już bardzo dorosły.

Kurzy się!

niedziela, 4 października 2015

Podróżować jest bosko

fot. Marta Ankiersztejn
Jarosław Kilian powrócił do lubianego przez siebie nurtu klasyki przeznaczonej także dla młodszej widowni i po „Przygodach Sindbada Żeglarza”, „Pinokiu” i „Czarnoksiężniku z krainy Oz” przygotował dla Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie adaptację „Podróży Guliwera” Jonathana Swifta w anonimowym, osiemnastowiecznym tłumaczeniu. 

Dzieło Swifta zostało wydane w 1726 roku i nawiązywało do popularnego w osiemnastym i dziewiętnastym wieku nurtu powieści podróżniczych. Należy w tym miejscu przypomnieć genialną ilustrację gatunku, która poprzedziła „Podróże”, a więc „Przypadki Robinsona Crusoe” Daniela Defoe. (1719)

fot. Marta Ankiersztejn
Jarosław Kilian stanął przed trudnym zadaniem z uwagi na niełatwe do pokazania sceny w Krainie Liliputów oraz u olbrzymów na Brobdingnag. Reżyser wykonał jednak swoje zadanie znakomicie. Dzięki ujęciom filmowym Piotra Niemyjskiego i animacjom Andrzeja Jobczyka aktorzy mieli niesłychaną frajdę być na przemian najprawdziwszymi liliputami, a już po chwili olbrzymami. 

Kapitalna była także scenografia przygotowana przez Julię Skrzynecką, dzięki której widzowie mogli zapoznać się z budową osiemnastowiecznych żaglowców oraz przeżywać sztorm na samym środku oceanu. Spektakl trwał blisko trzy godziny i trudnym zadaniem było utrzymanie uwagi najmłodszej części widowni, co udało się jednak w dużej mierze dzięki atrakcyjnej scenografii.

Godne zaznaczenia były również kreacje aktorskie, a zwłaszcza obszerna rola Guliwera dobrze i sprawnie zagrana przez Maksymiliana Rogackiego. Przypadli mi do gustu również królowie obydwu krain zaprezentowani przez Piotra Bajtlika (Cesarz Liliputu) i Adama Biedrzyckiego (Król Olbrzymów). Reżyser nie prawił morałów na temat zadufania ludzi w ich własną,  europejską cywilizację, a postawił na ilustrację wątku przygodowego i podróżniczego. To zadecydowało o tym, że „Podróże Guliwera” w Teatrze Polskim stały się świetną propozycją kulturalną przeznaczoną dla widowni w wieku od dziesięciu do stu dziesięciu lat. 

Kurzy się!