wtorek, 23 grudnia 2014

Święta



Drodzy Goście, którzy zaglądacie tu regularnie oraz od czasu do czasu!






Z okazji Świąt Bożego Narodzenia oraz nadchodzącego, nowego roku życzę Państwu wielu teatralnych wzruszeń, a także satysfakcji i przyjemności z obcowania ze sztuką. 


Dyziek Kurz





Kurzy się!
Icons designed by Manuela Langella

sobota, 13 grudnia 2014

Rewizor bywa i u nas.

Rewizor Nikołaja Gogola w reż. Nikołaja Kolady w Teatrze Studio w Warszawie.

To co nie udało mi się podczas listopadowego festiwalu Nikołaja Kolady w Teatrze Studio w Warszawie nadrobiłem teraz, na początku grudnia i obejrzałem głośnego Rewizora „na błocku”.
I co?
I bardzo mi się spodobał.

Kolada był mocno obecny w całym przedstawieniu,  odcisnął swoje piętno – był reżyserem, opracował spektakl muzycznie i zaproponował koncepcję scenografii i kostiumów. Wszystkie te elementy dobrze zagrały i pomogły artystom zaprezentować aktorski kunszt na scenie.

Artyści z Teatru Studio przygotowali i zaprezentowali to przedstawienie lekko, jak gdyby bez wysiłku, a jednocześnie z emocjami i przekazem symbolicznym. W efekcie powstała sztuka kompletna.

fot. Krzysztof Bieliński
Warto podkreślić naprawdę dobrą i równą grę całej obsady. Na tym dobrym tle wyborowo zaprezentował się młody Eryk Kulm (Chlestakow), który pomimo braku doświadczenia świetnie zagrał urzędniczynę - łgarza z Petersburga. Podobał mi się szczególnie w brawurowo zagranym monologu z aktu III-ego, w którym przechwalał się, iż jest potężną figurą w Petersburgu i że z samym Puszkinem jest za pan brat!

Bezkonkurencyjny był także duet obywateli: Łukasza Simlata (Bobczyński) oraz Modesta Rucińskiego (Dobczyński). Simlat zaprezentował znakomicie komizm, a jednocześnie romantyzm ludzi wschodu. Wykazał się też kapitalną sprawnością fizyczną.

Moim obowiązkiem jest też poinformować o kolejnej udanej roli Łukasza Lewandowskiego, który w charakterystyczny dla siebie sposób przedstawił typ urzędnika, który był ogarnięty niegroźnym, zwiewnym szaleństwem. (Zjemlanika).

Siłą rzeczy najmocniejsze odwołania spektaklu zanotowałem w stosunku do Rosji, ale sztuka nie straciła nic z przekazu uniwersalnego, bo przecież każdy z nas musi powitać od czasu do czasu swojego rewizora.  Jeśli znasz takie sytuacje, a w sercu odczułeś kiedyś ukłucie upokorzenia, a nawet  poniżenia, to witam w klubie i zapraszam na spektakl do pomocy świetnej w tym przedstawieniu Dorocie Landowskiej (żonie Horodniczego, Annie) i do wspólnego, głośnego krzyku: - Miszka!!!

Kurzy się!

środa, 19 listopada 2014

Krzysztof Warlikowski wreszcie będzie miał swój wymarzony, artystyczny dom!

Rusza budowa Międzynarodowego Centrum Kulturalnego Nowy Teatr.

W obecności Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Małgorzaty Omilanowskiej oraz Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz 19 listopada 2014 odbyła się w siedzibie Nowego Teatru przy ulicy Madalińskiego w Warszawie konferencja prasowa poświęcona rozpoczynającej się budowie Międzynarodowego Centrum Kulturalnego Nowy Teatr.

wizualizacja: FAMA agencja reklamowa
Najważniejszym elementem budowy finansowanej przez Fundusz Norweski i Fundusze EOG dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w wysokości 19 mln zł oraz przez Miasto Stołeczne Warszawę (11 mln zł) będzie przebudowa zabytkowej, modernistycznej hali warsztatowej i przeobrażenie jej w wielofunkcyjną przestrzeń wykorzystywaną do realizacji widowisk oraz pokazów o różnym charakterze. Otwarcie Centrum planowane jest jesienią 2015 roku.

wizualizacja: Łukasz Kwietniewski
Nowy Teatr będzie dysponował dużą salą teatralną, która będzie przypominała studio filmowe, mobilnymi sceną i widownią na 400 osób, salą prób, dwukondygnacyjnym zapleczem artystycznym z garderobami i charakteryzatornią oraz obszernym foyer. Wokół Centrum powstanie strefa plenerowa, która będzie miejscem na instalacje artystyczne.

wizualizacja: Łukasz Kwietniewski

Krzysztof Warlikowski, który nie mógł być obecny na konferencji nagrał swoje wystąpienie, w którym dziękował wszystkim twórcom i realizatorom projektu, który jest spełnieniem marzeń artystów i widzów Nowego Teatru.

Dramaturg teatru Piotr Gruszczyński zdradził, że na dzień otwarcia planowana jest premiera sztuki w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego będącej adaptacją cyklu powieściowego Marcela Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”.

Kurzy się!

poniedziałek, 17 listopada 2014

1496 butelek lekarstwa

„Kto się boi Virginii Woolf?” Edwarda Albee w reżyserii Marii Spiss w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie.

Edward Albee napisał tę słynną i nagradzaną sztukę ponad pięćdziesiąt lat temu. Obawiałem się, czy czas nie odciśnie swojego piętna na tym dziele i czy studiowanie żywota Św. Wojciecha ukazanego na katedralnych, dwunastowiecznych drzwiach gnieźnieńskich nie będzie jedynym gwoździem programu i największą atrakcją kulturalną pobytu w deszczowym tego dnia Gnieźnie. Ale nie!
Okazało się, że sztuka dzięki zręcznej reżyserii Marii Spiss oraz współczesnemu tłumaczeniu Jacka Poniedziałka obroniła się i nie trąciła myszką.

fot. Dawid Stube
Scenografia (Łukasz Błażejewski), składała się z kilku witryn z tysiąc czterysta dziewięćdziesięcioma sześcioma (!) pustymi butelkami przeznaczonymi na alkohol, które czyściutkie i kolorowe oraz efektownie oświetlone dawały do zrozumienia publiczności, że katalizatorem wydarzeń tego wieczoru w mieszkaniu Georga (Bogdan Ferenc) i Marthy (Małgorzata Łodej – Stachowiak) będzie alkohol. Alkohol, który miał być lekarstwem na depresję i ich chorobę polegającą na obawie przed życiem bez iluzji. Z przypomnienia drugiego ważnego czynnika katalitycznego, którym pięćdziesiąt lat temu był dym z papierosa, na szczęście w tej kameralnej inscenizacji zrezygnowano.

Przedstawienie miało odpowiednie tempo, a z łamańcami intelektualnymi i językowymi zaproponowanymi przez autora i tłumacza świetnie radziła sobie dwójka artystów grających główne role. Warto zaakcentować interesującą kreację Małgorzaty Łodej – Stachowiak, która na początku wydawała się nieco usztywniona, ale z minuty na minutę stawała się coraz bardziej naturalna i rozgrzewająca nie tylko dla Nicka (Maciej Hązła), ale i dla widowni. Z humorem i wdziękiem zaprezentowała się Anna Pijanowska (Skarbie), która zgrabnie lawirowała po scenie z nieodłącznym rekwizytem, którym była butelka brandy.

Sztuka wzbudzała pięćdziesiąt lat temu kontrowersje z uwagi na wulgaryzmy i bardzo czytelne aluzje seksualne. Dzisiaj ordynarne słownictwo oraz seks są na porządku dziennym, a problemy obu par nie stanowiłyby współcześnie żadnego tabu. Widzowie mogą je odnaleźć nawet w przedpołudniowych, telewizyjnych telenowelach.

Dlaczego wypada więc odwiedzić Teatr im. Fredry w Gnieźnie i obejrzeć spektakl „Kto się boi Virginii Woolf?” Przynajmniej z dwóch powodów: powinno się zobaczyć arcydzieło gatunku, bo takich scenariuszy już się nie pisze i nie będzie pisywało, a także z powodu emocji, które stały się udziałem kompletu widowni dzięki solidnej pracy artystów tworzących spektakl. 

Kurzy się!

sobota, 11 października 2014

Apokalipsa w reż. Michała Borczucha w Nowym Teatrze

Liczyłem na to, że Apokalipsa w reżyserii Michała Borczucha wystawiona w Nowym Teatrze w Warszawie będzie przysłowiowym kijem włożonym w mrowisko. Wielki tytuł i wielcy bohaterowie: z jednej strony wizjoner, mocarz kultury, ale i obyczajowy skandalista oraz quasi-komunista Pier Paolo Pasolini (Krzysztof Zarzecki), z drugiej Oriana Fallaci (Halina Rasiakówna) pomnikowa dziennikarka, a raczej pisarka, mocno skrytykowana w 2001 roku za jej „Wściekłość i dumę”, w której sponiewierała islam przewidując realną wojnę ze światem Zachodu, a z trzeciej zabłąkany Kevin Carter (Jacek Poniedziałek), zdobywca nagrody Pulitzera w 1994 roku za zdjęcie, na którym uchwycił umierającą z głodu dziewczynkę w Sudanie, który z bliska podglądał okrucieństwa wojen i nędzę w Afryce.

Kija nie wsadzono, spektakl toczył się spokojnie, miejscami, aż za spokojnie, chociaż  z przyjemnością podkreślam, że okraszono go kilkoma dobrymi scenami.

fot. Magdalena Hueckel
Pierwsza, która zwróciła moją uwagę to ta, w której Jacek Poniedziałek cytował autentyczny list pożegnalny reportera, który popełnił samobójstwo. Poniedziałek zrobił to w taki sposób, że wywołał szczery uśmiech na twarzach widzów. Ten tekst, w gruncie rzeczy nie był śmieszny, dlaczego jednak było wesoło? Było to skutkiem zrelatywizowania poczucia humoru widowni w obliczu pokazywanego na zdjęciu, skrajnego nieszczęścia. Uzyskano w ten sposób bardzo interesujący rezultat.

Moje wyróżnienie należy się także Marcie Ojrzyńskiej, która świetnie ozdobiła swoim monologiem opis zdjęcia Cartera oraz znakomicie  wypadła w scenach na planie filmowym. 

Podobał mi się także Marek Kalita, który zagrał zapatrzonego w Pasoliniego dziennikarza, spijającego słowa z jego ust i niejednokrotnie sprawiającego wrażenie, że ich w istocie nie rozumie. Cóż, postać zagrana przez Krzysztofa Zarzeckiego wyprzedzała artystycznie swoje czasy, a zniecierpliwienie brakiem zrozumienia oraz widoczne w interpretacji Zarzeckiego pogodzenie się z tym, że on, Pasolini już nic nie zmieni na tym świecie było czytelne i wyczuwalne. Był to ostatni wywiad Pasoliniego.

Dodam jeszcze do kompletu eleganckiego, o świetnym ruchu scenicznym artystę: Piotra Polaka, który najlepszy był w scenach, kiedy grał oddanego Orianie sekretarza. Zabawnie wypadła także zaskakująco poprowadzona scena seksu z Martą Ojrzyńską.

fot. Magdalena Hueckel
Artystom w stworzeniu odpowiedniego nastroju bardzo pomagała ekstatyczna muzyka Bartosza Dziadosza.

Dobrą grę aktorską pociągnęła w dół niespójna fabuła. Poszczególne wątki splatały się w przypadkowy sposób. Włączenie w tok wydarzeń scenicznych współczesnego motywu morskich ucieczek emigrantów afrykańskich na włoską wyspę Lampedusę niczego nie wniosło do sztuki, a jedynie niepotrzebnie ją przedłużyło.

Pasoliniego, Fallaci i Cartera bez względu na postawy życiowe i różne charaktery łączyła artystyczna wrażliwość, która pozwalała im dostrzegać i symbolicznie piętnować w swoich dziełach apokaliptyczne zło współczesnego świata. 

Okrucieństwo, fanatyzm i wszechobecny sposób wartościowania przez pryzmat pieniądza w doskonałej, zmodyfikowanej przez globalizm i wynalazki cyfrowe formie wciąż istnieją, a nawet mają się coraz lepiej. Trawestując Orianę można powiedzieć, że paradoksalnie: im wyższy jest poziom kultury, tym łatwiej otrzymać cios. Ciągle należy o tym przypominać i dobrze, że tak interesujący temat pojawił się w inscenizacji w Nowym Teatrze.


Kurzy się!

poniedziałek, 1 września 2014

Oklaski z brzucha wieloryba

Pinokio Carla Collodiego w adaptacji Joëla Pommerata w reżyserii Anny Smolar w Nowym Teatrze w Warszawie. 

Nowy Teatr rozpoczął sezon Pinokiem Carla Collodiego wg adaptacji  współczesnego artysty francuskiego Joëlla Pommerata. Spektakl wyreżyserowała Anna Smolar. Obawiałem się, czy brak doświadczenia aktorów w pracy z dziecięcą widownią nie przeszkodzi w nawiązaniu dobrego kontaktu z dziećmi. Okazało się, że artyści potraktowali tę publiczność bardzo poważnie i wkładając dużo serca w grę, potrafili zjednać sobie pociechy i dorosłych.

Nowy Teatr Pinokio fot. Magda Hueckel
Ciekawy pomysł inscenizacyjny reżyserki pozwolił na pokazanie Pinokia jako postaci , która nie jest jednowymiarową. Bardzo składnie na scenie funkcjonował ciekawy dwugłos zaprezentowany przez Dominikę Knapik i Magdalenę Popławską. Obie artystki w bardzo przekonujący sposób prezentowały zarówno fizyczność, jak i duchowe rozterki niepokornego, drewnianego łobuziaka.





Każdy znalazł w tym przedstawieniu coś dla siebie, pękałem ze śmiechu, kiedy Zygmunt Malanowicz grając łotra roztaczał fantastyczną wizję błyskawicznego pomnożenia pieniędzy, młodzież z zazdrością chłonęła koncertowe brzmienie duetu twórczyń muzyki: Natalii Fiedorczuk i Karoliny Rec, a najmłodsi z kolei bardzo przeżywali pobyt w brzuchu wieloryba, gdzie znakomita wizualizacja Filipa Zagórskiego wywierała rzeczywiście ogromne wrażenie.

Spektakl miał wartkie tempo i był interesujący dla bardzo wymagającej, najmłodszej publiczności. Bez nachalnej dydaktyki wprowadził przedstawicieli kolejnego pokolenia w historię perypetii drewnianego pajacyka oraz pozwolił poczuć piękno i magię prawdziwego, artystycznego teatru.

 Kurzy się!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Aktorstwo - ulotne tu i teraz, przeżywane z siłą pierwszego razu i to w dodatku przy kimś.

Aby rozgryźć dzieło artysty, warto wcześniej nieco popracować. Biografia twórcy, jego dokonania i najważniejsze momenty kariery, kontekst wcześniejszych prac i artystycznego dialogu z klasyką bądź awangardą gatunku oraz jego zaangażowanie w sprawy społeczne – znajomość tych faktów zawsze pomaga w przygotowaniu do odbioru dzieła. Oczywiście możliwe jest obcowanie ze sztuką bez tej fatygi, ale wtedy będzie dostępny jedynie pierwszy, intuicyjny poziom interpretacji, bez perspektywy pełnego zrozumienia. Pozostawiam na boku takie odczucia jak wzruszenie i emocjonalne poruszenie widza, które nie są na szczęście zarezerwowane wyłącznie dla wyszkolonych odbiorców.

Czy można przygotować się wg tej recepty do odbioru spektaklu teatralnego? Oczywiście w podstawowym zakresie tak, czyli można poddać analizie dostępne dzieła twórcy dramatu, reżysera, scenografa, autora muzyki, ruchu scenicznego, etc. Takim rozbiorem często posługują się krytycy teatralni. Sytuują spektakl w określonym ich zdaniem miejscu drogi artystycznej poszczególnych twórców, komentują ich strategie artystyczne oraz klasyfikują elementy ich dorobku.

A gra aktorska? Nie ma prostej analogii, bo aktorstwo, można powiedzieć, to zawód artystyczny, w którym artysta tworzy ulotne tu i teraz, przeżywane z siłą pierwszego razu i to w dodatku przy kimś. Oczywiście można pokłócić się, czy rzeczywiście zawsze jest ten pierwszy raz, ale ten, kto stał na deskach sceny wie, że to prawda. Nawet najdłużej, nieprzerwanie utrzymujące się w repertuarze przedstawienie grane jest każdego dnia na swój sposób po raz pierwszy. 

Aktor to instrumentalista i zarazem instrument, a więc powtórzę za Andrzejem Doboszem - jednocześnie jest twórcą i tworzywem - dzięki któremu pozostali autorzy spektaklu realizują swoje wizje artystyczne. Porównanie do instrumentu nie było przypadkowe. Aktor gra  i posiada tak jak skrzypce, czy fortepian unikalne „własności techniczne”. W przypadku artysty są to: barwa i siła głosu, uroda i predyspozycje do gry ciałem. Drugą część, czyli wibrator instrumentu stanowią: emisja głosu, dykcja, gra ciałem, czyli ruch i mimika. Im te elementy gry aktorskiej stoją na wyższym poziomie, im bardziej artysta używa ich w sposób świadomy, tym jakość  Instrumentu jest wyższa, a więc wzrasta profesjonalizm artysty. Czy to wystarczy? Oczywiście nie. Potrzebne jest jeszcze twórcze wcielenie się w graną postać, odnalezienie klucza do roli. Nieważne, czy w wyniku pracy według ulubionej przez aktora metody czy przy pomocy wskazówek reżysera, a najlepiej, kiedy wynika to z tych dwóch powodów jednocześnie.

Czy to wszystko? Znowu nie. Kłopot w ocenie poziomu aktorskiego polega również na tym, że aktor, poza garstką wybrańców nie może dowolnie komponować swojego portfolio. Gra i zbiera doświadczenie w rolach, które udało mu się zdobyć. Są to zawsze kompromisy pomiędzy tym o czym marzył, a tym, co otrzymał i gotów był zaakceptować.

Piszę „udało mu się zdobyć”, nie bez przyczyny. Signum temporis, takim samym elementem zawodu aktorskiego jak np. opanowanie tekstu stało się staranie o rolę. Wszystko jedno, czy będzie to robota agencji, czy indywidualne działania artysty. Większość artystów już wie, że nie należy czekać na cudowny splot okoliczności. Aktorzy biorą udział w castingach, a tylko konsekwencja i systematyczność w tym działaniu dają efekty i artyści już to zrozumieli.  Umiejętność pozyskiwania ról jest równie ważna jak sama gra! Szkoda, że te elementy zawodu na razie są traktowane nieco po macoszemu podczas studiów artystycznych, które kształcą, przypomnę, bardzo dużą ilość młodych aktorek i aktorów. A jest to ponad 130 młodych artystów w całym kraju rocznie! (Dane GUS; 133 osoby w roku 2011/2012).

A więc drodzy czytelnicy, popatrzcie łaskawszym okiem w nadchodzącym sezonie na artystów, zwłaszcza młodych, uprawiających ten trudny zawód. To wrażliwi ludzie, którym nie jest łatwo, a oceniając ich pracę pamiętajcie, że szklanki są przede wszystkim do połowy pełne. 

Kurzy się!

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Mocny akcent na koniec sezonu

Mocnym akcentem zamykają sezon artyści z Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa w adaptacji i reżyserii Artura Tyszkiewicza to przedstawienie ze wszech miar udane.

Reżyser odwrócił umiejscowienie sceny i widowni. Ten prosty zabieg pozwolił uzyskać bardzo oryginalny efekt przestrzenny wewnętrznego dziedzińca oraz dał możliwość rozgrywania scen spektaklu na kilku poziomach balkonów tego pięknego, zabytkowego obiektu (blisko 130 lat nieprzerwanej pracy teatru w tym samym budynku).  Z kolei scena, która znalazła miejsce na agorze dała szansę gry praktycznie wśród publiczności. I tak właśnie było, reżyser przygotował wiele sytuacji, w których aktorzy i widzowie mogli wspólnie występować, co dostarczyło odbiorcom sztuki niezapomnianych przeżyć i nadało oryginalności temu spektaklowi. Brawo za ciekawy pomysł inscenizacyjny!

Ale na tym nie koniec. Artur Tyszkiewicz przygotował adaptację sceniczną powieści Michaiła Bułhakowa różniącą się od tych, do jakich byłem przyzwyczajony. Reżyser zrezygnował ze sceny spotkania Jezusa z Poncjuszem Piłatem, co od strony technicznej ułatwiło zachowanie jedności czasu narracji, a od strony artystycznej pozwoliło skoncentrować się na opisie działania czystego, absolutnego zła, które uosabiał Woland (Przemysław Stippa).

fot. Mateusz Wajda
Ten odważny wybór wyszedł przedstawieniu na dobre, a Przemysław Stippa udźwignął odpowiedzialność, jaka na nim spoczęła i zaprezentował bardzo wysoki poziom artystyczny. Woland w jego wykonaniu był zimny, diabelski i w postmodernistycznym stylu. Artysta umiejętnie pokazał potęgę i mroczną siłę zła.  Momentami doświadczałem niemal fizycznego chłodu zionącego od Wolanda.  Aktor umiejętnie dobierał środki różnicując gesty i techniki głosowe w poszczególnych scenach. Widać było też, że gra we wspaniałych kostiumach ( Justyna Elminowska) sprawiała mu przyjemność, czego dowodem był ekspresyjny taniec we wcieleniu diabelskiego kozła w scenie balu.

Dobrych i bardzo dobrych kreacji w tym spektaklu było więcej. Ujmujący i naturalny był Daniel Salman (Żorż Bengalski), który był wręcz rewelacyjny w scenie dialogu z Wolandem, a zagrał  tę odsłonę już po własnej, scenicznej dekapitacji!
Daniel Dobosz (Korowiow) oraz Wojciech Rusin (Behemot) przez cały spektakl grali bez jednej fałszywej nuty. Daniel Dobosz wplótł w swoją rolę odrobinę rosyjskiego liryzmu, a Wojciech Rusin pokazał nielichy talent komediowy. Wielki szacunek i podziw wzbudziły bezbłędnie wykonane przez artystów niesamowite, iluzjonistyczne sztuczki.

Kolejnymi mocnymi punktami kompanii Wolanda byli Jacek Król (Azazello) i prostolinijna Hella (Lidia Olszak). Jacek Król grał z pięknie wytatuowaną twarzą świetnie kreując „cyngla” do zadań specjalnych. Na scenie wybornie potrafił pokazać kontrast jego w gruncie rzeczy refleksyjnego charakteru i bezradności wobec kobiet z obrazem okrucieństwa jakie zadawał w służbie szatana. Lidia Olszak znalazła swój, oryginalny sposób na pokazanie postaci Helli, która jawiła się w jej interpretacji jako bezpruderyjna, dynamiczna i skuteczna wykonawczyni poleceń Wolanda, która była jednak zupełnie pozbawiona tzw. talentów miękkich, wywołując wrażenie, że proces rekrutacji do służb pomocniczych szwankował również u szatana.

fot. Mateusz Wajda
Przeciwwagą dla chłodu i mroku Wolanda była postać Mistrza (Janusz Łagodziński). Ciepły ton, wyrozumiałość, mądrość i cierpliwość, które artysta świetnie pokazał w scenach rozmów z poetą Iwanem Bezdomnym (bardzo udana, bezpretensjonalna rola Pawła Kosa) pozwalają mi wyróżnić kolejnego aktora w tym spektaklu.

Ruch sceniczny (Maćko Prusak) był następnym atutem sztuki. Mam przed oczami przede wszystkim dwie znakomite sceny: balu u Wolanda oraz partii szachów.  Szczególnie bal pozostawił we mnie wibrację i rytm narastającego, diabelskiego transu, który podkreślała odpowiednio dobrana muzyka. ( Jacek Grudzień)

Mistrz i Małgorzata to dzieło do którego często i chętnie wracają twórcy teatralni. Inscenizacja przygotowana w Lublinie wyróżnia się oryginalnością i nietypowym rozłożeniem akcentów. Spektakl jest bardzo atrakcyjnym zwieńczeniem sezonu w Teatrze im. Juliusza Osterwy.

Kurzy się!


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Aktorska sztuka świadomego milczenia

"Once" Derevo Theatre i “The Best of" Bodecker & Neander Compagnie w ramach XIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu na scenach Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Były to dwa ostatnie przedstawienia XIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu znakomicie przygotowanego przez Dyrektora Artystycznego, świetnego mima i reżysera Bartłomieja Ostapczuka, który na określenie sztuki, którą uprawia używa określenia zacytowanego w tytule recenzji.

Once, Derevo mat. Teatru Dramatycznego
Derevo wystąpiło na Scenie na Woli im. Tadeusza Łomnickiego. Ta rosyjska grupa rezydująca w Niemczech scharakteryzowana została określeniem „theatre physical”. Artyści przygotowali przedstawienie, które opowiadało o perypetiach dwojga zakochanych. Anton Adasinsky zadedykował sztukę wszystkim klownom, a szczególnie jego mistrzowi, performerowi  “Slavie” Poluninowi, z którym pracował w latach osiemdziesiątych. Teatr ciała, to stanowczo za ubogie określenie jeśli chodzi o podsumowanie występu artystów z Dereva. Ta historia o perypetiach miłosnych została zrealizowana z wielkim rozmachem. Kapitalna, pomysłowa scenografia oraz znakomite rekwizyty i kostiumy pomogły artystom w nawiązaniu bliskiej relacji z widownią, która od początku spektaklu żywo reagowała na wydarzenia dziejące się na scenie i poza nią(!).  A działo się dużo: fabułę przedstawienia stanowiła poetycka historia miłości dwojga ludzi, których uczucie niesie na kometach aż do granicy nieba, a On snuje sceniczne wizje bohaterskich czynów po to, aby zaskarbić sobie oprócz miłości również Jej podziw. We wszystko zaplątany był jeszcze niezdarny amorek, który budził sympatię, ale kompletnie nie radził sobie ze swoją robotą. Znakomita i do szpiku kości rosyjska tradycja artystyczna uwidoczniona w tym spektaklu była łatwa do identyfikacji. Czasami artyści Dereva ocierali się o granicę kiczu, ale czymże jest w istocie sztuka klownów?

BODECKER & NEANDER
mat. Teatru Dramatycznego
Z kolei „The Best Of” zagrano dzień później na scenie im. Gustawa Holoubka w PKiN i było składanką etiud scenicznych wybranych przez mimów z Bodecker i Neander Compagnie. Ci artyści czerpią pełnymi garściami z europejskiego dorobku kulturalnego, a jeśli chodzi o ruch sceniczny są kontynuatorami francuskiej tradycji pantomimy Marcela Marceau. Spektakl składał się z krótkich, perfekcyjnie przygotowanych scen, w których mimowie wyśmiewali  ludzkie przywary, uleganie pokusom i namiętnościom. Niektóre etiudy bawiły, inne zmuszały do zastanowienia nad życiem i przemijaniem. Artyści po mistrzowsku opanowali sztukę narracji gestem i mową ciała oraz posługiwania się rekwizytami z arsenału iluzjonistów.
Spektaklowi towarzyszyła idealnie współtworząca odpowiedni klimat muzyka. Spośród wszystkich wspaniałych etiud, szczególnie upodobałem sobie dwie: „małą kawiarnię”, w której mimowie brawurowo zademonstrowali  sceny pościgu żywcem wyjęte z filmu Mission Impossible, a także „pokój 204”, w której Wolfram von Bodecker idealnie odegrał staruszkę, która była bardzo samotna, a każdy jej kontakt z drugim człowiekiem działał na nią terapeutycznie, skuteczniej od najlepszego nawet lekarstwa. W wizji artystycznej ważną rolę odegrało kapitalne oświetlenie, które tworzyło akcję kilku etiud na równi z grą aktorską i umożliwiało pokazanie niesamowitych tricków. Patrząc na drobiazgowo wyreżyserowane gesty zastanawiałem się, ile dni wytężonej pracy wymaga przygotowanie takiej jednej, nawet pozornie łatwej etiudy. Artyści, których widzieliśmy na scenie to prawdziwi mistrzowie detalu, a w szczegółach tkwi siła, jak zawsze!

Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu to najważniejszy tego typu festiwal w Europie. Brawa dla Bartłomieja Ostapczuka i Przyjaciół za jego przygotowanie! 
Mam nadzieję, że za rok, jubileuszowy, XV Festiwal wypadnie jeszcze okazalej, bo to, że przyciągnie na przedstawienia i warsztaty tłumy uczestników z całego kraju i zza granicy, to pewnik.


Kurzy się!

niedziela, 22 czerwca 2014

Tęcza na Polibudzie.

Lubię Teatr, ale kiedy obcuję z Poezją, Muzyką, Historią (1), Architekturą, Rzeźbą, Malarstwem (2),



Nauką (3) i wspaniałymi wynalazkami transportu kolejowego (4) oraz połączenia Ameryki i Europy drutem telegraficznym (5) oraz patrzę na zbliżenie cywilizacji europejskiej z kulturą Wschodu (6)…




               
to serce rośnie.

Wszystkie pocztówki ilustrują cykl alegorycznych obrazów Jana Matejki z auli Politechniki we Lwowie. Pocztówki wykonane ca. 1910. Eksponaty dostępne w serwisie http://www.polona.pl/



Kurzy się!

czwartek, 19 czerwca 2014

„Kotka na gorącym, blaszanym dachu” w Teatrze Narodowym w Warszawie.

W przypadku tej realizacji publiczność ignoruje liczne, niepochlebne recenzje i wali tłumnie na spektakl, szczelnie wypełniając widownię Sceny przy Wierzbowej, jednej ze scen Teatru Narodowego. Sztuka od wielu miesięcy „idzie” przy nadkompletach. Ogromna popularność artystów biorących udział w przedstawieniu magnetycznie przyciąga widzów, a krytyka pobudza tylko do obejrzenia spektaklu i własnej oceny.

Dlaczego „Kotka na gorącym, blaszanym dachu” Tennessee Williamsa wystawiona w Teatrze Narodowym w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza zostawiła mnie z poczuciem niedosytu?

fot. Robert Jaworski
Dlatego, że wybitny Janusz Gajos (Duży Tata) w kluczowej scenie rozmowy z Brickiem (Grzegorz Małecki) skupił się bardziej na uwydatnieniu efektownych i rubasznych detali, niż na zbudowaniu autentycznej postaci ojca zmuszonego przez śmiertelną chorobę do refleksji nad własnym życiem i przyczynami braku porozumienia z synem.
Również z tego powodu, że efektowna Edyta Olszówka (Margaret) rozhuśtała swoją rolę potężnymi emocjami, co nie było nieodzowne aż w takim wymiarze. Grała wszak kobietę, która chłodno kalkulowała i wykorzystywała swoje atuty w walce z Mae (Beata Ścibakówna) w wyścigu synowych o rodzinną sukcesję.
Ponieważ nieudane: plastyczna i muzyczna oprawy spektaklu nie ułatwiły artystom tworzenia odpowiedniej relacji z widownią.

Uderzający brak szacunku dla swoich najbliższych, hipokryzja w relacjach ze społecznością lokalną i religijną, żądza bogactwa oraz gburowaty, prostacki język uwypuklony soczystym tłumaczeniem Jacka Poniedziałka to obraz self made mana – Dużego Taty,  który dorobił się i urzeczywistnił american dream. Ówczesne Południe USA nie było jak ze snu. Obowiązywała wciąż segregacja rasowa i pruderyjne normy obyczajowe, których przekroczenie potrafiło zrujnować niejeden życiorys, co pokazał Tennessee Williams we wcześniejszym „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Niepokój Dużego Taty spowodowany domniemanym homoseksualizmem syna, nie zaskakiwał w tym kontekście.

Widzowie, którzy żywo reagowali podczas trwającego 105 minut spektaklu odebrali filozoficzno-artystyczny przekaz o tym, że czasami najtrudniej porozumieć się z ludźmi, z którymi jest się najbliżej. Pozostali z zapadającymi w pamięć scenami walczących Kocic: Margaret i Mae, które nie żałowały swych ostrych pazurów i drapały na lewo i prawo, walcząc o majątek i akceptację swoich mężczyzn. Potwierdzili swoje przeczucia, że nowobogackie rodziny o pokazanej w dramacie hierarchii wartości są wciąż takie same, również  tu i teraz, w Polsce. Przypomniano im, że ludzie na szczęście różnią się między sobą i każdy, tak jak Brick, powinien mieć prawo do życia opartego na własnych wyborach.


Otrzymali zaskakująco dużo, jak na „nieudaną” inscenizację.

Kurzy się!

czwartek, 12 czerwca 2014

Duża przyjemność na Małej Scenie

„Jakobi i Leidental” Hanocha Levina w reżyserii Marcina Hycnara w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

„Jakobi i Leidental” Hanocha Levina to piękna, liryczna komedia o przyjaźni, skomplikowanych relacjach pomiędzy kobietami i mężczyznami oraz o ludzkiej pogoni za szczęściem. Reżyser spektaklu Marcin Hycnar nie eksperymentował i dał pole do popisu trójce świetnych aktorów. Wszyscy sprawili się znakomicie. Edyta Olszówka (Rut Szahasz) pokazała pełnię talentu i umiejętności. Bawiła, wzruszała i zaskakiwała brawurą w interpretacji wielu scen. Chaplinowski, rozczulający Jacek Braciak (Dawid Leidental) znakomicie nawiązywał relację z publicznością i potrafił pokazać, co oznacza sprawność fizyczna i taniec z fasonem. Michał Starski (Itamar Jakobi) wprowadzał na scenę nutę melancholii, acz z wyrafinowanym, komediowym smakiem.

fot. Magda Hueckel
Godna podkreślenia była pomysłowa, znakomicie zaprojektowana modułowa scenografia spektaklu (Julia Skrzynecka). Po kilku scenach wydawało się, że nie czeka widzów już żadna niespodzianka związana z konstrukcją dekoracji, a jednak odsłony ślubu i przeglądu lodówki udowodniły, że twórcza wyobraźnia nie ma granic.

Odpowiednio dobrana i ze smakiem zaaranżowana oprawa muzyczna spektaklu (Czesław Mozil, Filip Kuncewicz) idealnie dopełniała przedstawienie.

Prof. Nurith Yaari z Uniwersytetu w Tel Avivie zaklasyfikował sztukę „Jakobi i Leidental”  jako przykład nurtu komedii "domowych i sąsiedzkich” Hanocha Levina. Ten dramaturg, poeta, pisarz, a także reżyser twórczo wykorzystał swoje rozliczne doświadczenia artystyczne i życiowe, aby kilkoma zgrabnymi kreskami stworzyć pełnowymiarowe postaci. Publiczność tej historii w stylu biblijnej przypowieści (Levin uczył się w szkole rabinackiej) nie zna ani czasu, ani miejsca akcji, ale po kilku zdaniach wypowiedzianych przez głównych bohaterów czuje, że ich lubi i dobrze zna od wielu lat! Taki efekt osiągnięto dzięki talentom autora, twórców spektaklu i artystów występujących na scenie.

Spektakl obejrzałem z wielka przyjemnością, a w swoich odczuciach nie byłem osamotniony, o czym świadczyły liczne brawa w trakcie przedstawienia i gorąca, końcowa owacja.

Kurzy się!

poniedziałek, 12 maja 2014

Centrala nas obroni

„Zbójcy” Friedricha Schillera w reż. Michała Zadary,  Teatr Narodowy

fot. Krzysztof Bieliński
Współcześni twórcy chętnie sięgają po dramat „Zbójcy” Friedricha Schillera. Tym razem z tym dziełem zmierzył się Michał Zadara, warszawski artysta o uznanym dorobku.

Reżyser umieścił akcję dramatu w czasach współczesnych, co mnie nie zdziwiło, gdyż jest to zabieg bardzo dobrze zadomowiony w teraźniejszym, polskim teatrze. Ogromne wrażenie wywarła na mnie znakomita scenografia Roberta Rumasa wsparta projektem inżynierskim Mirosława Łysika. Twórcy wykorzystali duże możliwości techniczne, jakie daje zaplecze Teatru Narodowego i przygotowali naprawdę wyśmienite dekoracje. Do tego należy dodać kilka ciepłych słów o właściwym oświetleniu i świetnych ilustracjach filmowych. (Artur Sienicki). Najlepszym dowodem perfekcji oprawy scenograficznej  i filmowej spektaklu była kapitalna scena samochodowej ucieczki zbójców, filmowana kamerą cyfrową i odtwarzana na ekranie w czasie rzeczywistym.

Intryga dramatu opierała się na klasycznym szekspirowskim konflikcie, gdzie zazdrosny i żądny władzy Franciszek Moor (Przemysław Stippa) spreparował dowody rzekomych przewin swojego brata Karola (Paweł Paprocki) w taki sposób, aby ojciec (Mariusz Bonaszewski) wyrzekł się syna, co spowodowało zejście Karola na drogę buntu i występku. W tle znalazła się jeszcze piękna kobieta: Amalia Edelreich (Wiktoria Gorodeckaja), o której względy rywalizowali obaj bracia.

Niestety, może sprawiło to zmęczenie, gdyż artyści grali czwarty, kolejny spektakl od dnia premiery, czy też spowodował to wybór archaicznego, dziewiętnastowiecznego tłumaczenia Michała Budzyńskiego, ale żadna kreacja z katalogu głównych ról nie wypadła dobrze. Dramat oryginalnie składał się z pięciu aktów, które Michał Zadara podzielił na trzy części oddzielone przerwami, które były również w efektowny sposób wyreżyserowane(!). Część pierwsza, jeśli chodziło o grę aktorską wypadła bardzo obiecująco, ale wraz z upływem czasu obserwowałem usztywnienie artystów i pogłębiającą się sztuczność artystycznego przekazu.  Życzenie wyrażone napisem namazanym farbą na ścianie scenicznego pomieszczenia, w którym kwaterowali zbójcy „Centrala nas obroni” nawiązujące w dowcipny sposób do postaci reżysera, akurat w tym zakresie pozostało bez echa. Nie udało się obronić głównych ról.

Na tym gasnącym tle bardzo dobrze zaprezentowało się dwóch aktorów: Mateusz Rusin (Szwajcer) oraz Przemysław Wyszyński (Roller), którzy prezentowali dynamikę i równy, wysoki poziom przez całe przedstawienie. Dotrzymał im kroku Tomasz Sapryk w epizodycznej roli księdza, którego teatralną postać Schiller stworzył na pamiątkę swojego nauczyciela, pastora Mosera.

„Zbójcy” w momencie powstania zadziwiali swoją oryginalnością i stali się w owych czasach sensacją. Schiller za afirmowanie republikańskich i w istocie rewolucyjnych ideałów został uznany kilka lat później honorowym obywatelem rewolucyjnej Republiki Francuskiej. Michał Zadara na szczęście odarł dramat z publicystyki pozostawiając widzom historię o skrajnych namiętnościach, o miłości i honorze.

fot. Krzysztof Bieliński
Friedrich Schiller w 1781 roku, kiedy opublikował „Zbójców”, miał 22 lata. Twórca znał już „Cierpienia młodego Wertera” Goethego wydane siedem lat wcześniej. Dramat „Zbójcy” został zakwalifikowany wspólnie z tą powieścią jako sztandarowe dzieło okresu „Burzy i naporu”, który był ideologicznym protestem przeciwko niesprawiedliwościom i uciskowi panującym w rozdrobnionych państewkach niemieckich, a od strony artystycznej stanowił przedmoście romantyzmu odwołując się do uczuć i wyobraźni twórczej.

Niestety, tej burzy i tego naporu nie wytrzymali artyści grający role pierwszoplanowe, a szkoda, bo była szansa na znakomitą inscenizację.

Kurzy się!

piątek, 9 maja 2014

Tak krawiec kraje.

„Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej, w reż. Wojciecha Kościelniaka w teatrze Ateneum.

fot. Bartek Warzecha
Doświadczony reżyser, aktor i twórca widowisk muzycznych Wojciech Kościelniak zdecydował się na wznowienie spektaklu sprzed 50 lat „Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej. Reżyser znacznie ograniczył obsadę w stosunku do pierwowzoru, ale siedmioro artystów i znakomity kwartet muzyczny (!) dawało sobie świetnie radę z kolejnymi, stanowiącymi odrębne całości scenami, z których składał się spektakl.  

W pierwszej, tzw. przedwojennej części inscenizacji wyróżniłbym Joannę Kulig za świetne piosenki i znakomity monolog kabaretowy, w którym artystka pokazała swoje duże możliwości komiczne.

Wszystkie sceny łączył doskonały w tym przedstawieniu Krzysztof Tyniec (Entreprener), który w błyskotliwy sposób zapowiadał, pointował, śpiewał i wykonywał akrobatyczne skoki ze sceny.  Mistrz kabaretu wywiązał się znakomicie z trudnej roli wymagającej oprócz klasy artystycznej równie znakomitej sprawności fizycznej i dobrej kondycji.

fot. Bartek Warzecha
W drugiej części (powojennej) świetnie wypadła Olga Sarzyńska, która wykonała w bardzo ciekawy sposób „Walczyk Warszawy” (Jurandot/Rzewuski) interpretując go skrajnie odmiennie od znanej wszystkim wersji w wykonaniu Ireny Santor.

Warto podkreślić znakomitą formę muzyków, którzy w wielu sytuacjach wzorowo współpracowali ze śpiewającymi aktorami , a momentami wręcz prowadzili z nimi dialog muzyczny, który od czasu do czasu skrzył się efektownymi , idealnie rozłożonymi muzycznymi akcentami.

Przedstawienie nie ma wybitnej scenografii (Wojciech Kościelniak przy współpracy Ryszarda Hodura) i kostiumów (Anna Englert), co w tego typu widowiskach jest bardzo ważne dla końcowego efektu. Rozumiem to, bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Ograniczenia budżetowe odcisnęły widoczne piętno na tym spektaklu, który nabrał charakteru inscenizacji przygotowanej w  oparciu o budżet dzielnicowego domu kultury, a nie czołowego, stołecznego teatru, co jednak nie pozbawiło widzów przyjemności obcowania z dobrą piosenką i rozrywką na przyzwoitym poziomie.

Kurzy się!


środa, 30 kwietnia 2014

Kłopot z Królem Learem.


Król Lear Teatr Polski, reż. Jacques Lassalle.

Fot. Marta Ankiersztejn
Z Królem Learem miałem zawsze kłopot. To dzieło Szekspira wymykało się ocenie i nie pasowało do mojego wyobrażenia o angielskim teatrze u progu siedemnastego wieku. Najprawdopodobniej analogiczny kłopot mieli ludzie teatru przez dwa stulecia po premierze i stąd wynikało scalanie wersji, zmiany zakończenia i inne poprawki, które manipulowały losami Kordelii i Leara. Po prostu sztuka nie dawała nadziei, kończyła się fatalnie dla wszystkich bohaterów, nieliczni, którzy przeżywali, tkwili w traumie. W dwudziestym pierwszym wieku ta beznadzieja, okrucieństwo i brak happy endu już  nikogo nie szokuje.

Za każdym razem, kiedy powstawała nowa inscenizacja tego dzieła liczyłem, że usłyszę odpowiedź na najważniejsze pytania: co stało się przed pierwszą sceną? Dlaczego Lear postanowił oddać władzę? Co nim kierowało? Dlaczego doświadczony i silny jeszcze człowiek, skuteczny władca o kilkudziesięcioletnim, królewskim doświadczeniu, posiadający dobrych doradców podjął taką decyzję?

Oczywiście, jak łatwo się domyślić, Jacques Lassalle (reżyseria) i Andrzej Seweryn (Król Lear) nie odpowiedzieli wprost na tak sformułowane pytania. Andrzej Seweryn grał świadomie nie sugerując widzom żadnego pomysłu na odpowiedź, a reżyser dał jedynie do zrozumienia, że decyzja króla nie była podjęta pod wpływem impulsu, ale była przemyślana. Na ścianie komnaty, przed spotkaniem z córkami zawisła mapa z zaznaczeniem podziału królestwa na trzy części, tak więc Lear przygotował i przemyślał wcześniej cały konkurs prezentacji miłości do starego ojca. Na pozostałe pytania, jak zwykle, widz musiał odpowiedzieć sam.

Wielu wybitnych aktorów zmagało się z rolą Króla Leara, a teraz Andrzej Seweryn może zapisać kolejne zwycięstwo na swej artystycznej drodze. Był perfekcyjny. Pokazał swój kunszt. Jest to jego wybitna rola. Nie grał starego króla. Był Królem Learem.

Fot. Marta Ankiersztejn
Dzielnie sekundował mu Jarosław Gajewski (Błazen), który potrafił zaprezentować sylwetkę błazna - filozofa, błyskotliwego oraz ironicznego twórcę celnych ripost i złotych myśli. Taki Błazen był potrzebny królowi i działał na niego wręcz ożywczo. Niektórzy twierdzą nawet, że Błazen był częścią postaci Leara. Wbrew pozorom, Gajewski nie mówił ze sceny wielu śmiesznych rzeczy, a jednak widownia reagowała bardzo żywiołowo. Geniusz Szekspira i świetna interpretacja artysty pozwoliły na to, aby wykorzystać występujące w tej sztuce zjawisko relatywizacji poczucia humoru, a więc jego zmiany w relacji do prezentowanego w sztuce, skrajnego poziomu bólu i nieszczęścia.     

Scenografia (Dorota Kołodyńska) była ascetyczna i minimalistyczna, z dwoma wyjątkami: bogatej projekcji (Mikołaj Molenda) obrazów i dźwięków burzy, która wywarła na mnie ogromne wrażenie oraz końcowej sceny teatru cieni ilustrującej marsz rycerzy niosących ciała Leara i jego córki. Brakowało mi natomiast w kilku momentach intensywniejszego oświetlenia kierowanego na artystów, nie było ich po prostu wyraźnie widać, a myślę, że można to było zrobić bez uszczerbku dla podtrzymania mrocznej atmosfery.

Równie minimalistyczny był świat muzyczny spektaklu (Mirosław Jastrzębski). Kilku kluczowym scenom towarzyszył dokuczliwy, jednostajny dźwięk podkreślający klimat zdrady, zbrodni i nieuchronności katastrofy. Brak muzyki nie przeszkadzał i był świadomym zabiegiem reżyserskim.

Przyznam, że nieco obawiałem się, czy wybitny reżyser, sercem artysta francuski Jacques Lassalle, który ma we krwi wyrafinowanego Moliera będzie w stanie oddać atmosferę bardziej „kuglarskiego” i „błazeńskiego”, angielskiego teatru szekspirowskiego. Moje obawy nie spełniły się, poza jednym wyjątkiem. Skądinąd trafny pomysł, aby postaci w przedstawieniu znikały bądź pojawiały się w kilkunastu miejscach, przechodząc często wśród widzów nie wypalił w całości, a to z powodu dramatycznej koturnowości, którą prezentowali prawie wszyscy pojawiający się kolejno aktorzy. Defilowali równo, jak żołnierze, a przecież aktor grający gońca, czy zmęczonego konną jazdą posłańca mógłby zróżnicować nieco tempo swojego ruchu scenicznego. To był drobiazg, ale bardzo rzucający się w oczy i akcentowany echem kroków, które nie były zagłuszane muzyką.

Spędziłem blisko cztery godziny obcując z Szekspirem i doznając wielu wzruszeń, ale wszystko wskazuje na to, że z Królem Learem będę ponownie miał kłopot. Znowu będę czekał na kolejną inscenizację, która da mi nowe, prawdziwe odpowiedzi.


I bardzo dobrze. 

Kurzy się!

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pojemne serce artysty.

"Kabaret warszawski" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze.

Fot. Magda Hueckel
Kilka dni temu wreszcie udało mi się obejrzeć "Kabaret warszawski" w Nowym Teatrze w Warszawie. Lepiej późno i zdecydowanie lepiej, niż wcale.

Wspaniałe tempo, doskonałe melodie (Paweł Mykietyn) w profesjonalnej interpretacji ( Bomert, Maślanka, Stankiewicz i Włodarek) oraz liczne, wyborne cytaty muzyczne od Wagnera po Radiohead, zmysłowy taniec, doborowa obsada, a w niej piękne kobiety i przystojni mężczyźni oraz pomysły inscenizacyjne na medal, to najkrótsze podsumowanie spektaklu. Przedstawienie zapewniło widzom prawie pięć godzin przeżyć artystycznych wywołując wszystkie dostępne reakcje z wyjątkiem obojętności: od rubasznego śmiechu, przez zadumę do wzruszeń i łez.

Pierwsza część spektaklu to wizja niemieckiego, przedwojennego kabaretu  á la Bob Fosse. Przyjemną koniecznością jest zwrócenie uwagi na brawurową kreację Magdaleny Cieleckiej (Sally Bowles) za którą słusznie otrzymała nagrodę „Wdecha”2013. Aktorka potrafiła w pełni wykorzystać możliwości interpretacyjne piosenek, opanowała perfekcyjnie bardzo trudną technikę ruchu scenicznego zaproponowanego przez Claudea Bardouila, a do tego prezentowała się znakomicie w kostiumach. (Małgorzata Szczęśniak). Ze wzruszeniem i podziwem obejrzałem też grę wybitnych artystów starszego pokolenia: Stanisławy Celińskiej, Ewy Dałkowskiej i Zygmunta Malanowicza.

Fot. Magda Hueckel
W drugiej części perwersję i wyuzdanie rodem z gejowskiego klubu w Nowym Jorku prezentowali doskonale  Bartosz Gelner, Piotr Polak, Maciej Stuhr, a całość cudownie pointował Jacek Poniedziałek. Zwracam uwagę na fenomenalną scenę orgii homoseksualnej w rytmie pieśni Hallelujah Leonarda Cohena okraszonej udziałem Maji Ostaszewskiej i Magdaleny Popławskiej (wybitna, cała rola).

Spektakl to efektowny patchwork Krzysztofa Warlikowskiego, reżysera o pojemnym, artystycznym sercu, który połączył teatr, kabaret, taniec, film, musical, a nawet cyrk w interesującą, spójną całość.

Fot. Magda Hueckel
Reżyserski przekaz tej inscenizacji, to wielka obawa i krzyk artysty, że ludzie którzy w jakiś sposób różnią się od innych ze względu na kolor skóry, preferencje seksualne, czy tylko przez umiłowanie wolności i swobodnej sztuki, tak łatwo mogą być prześladowani, odtrącani, szykanowani, a nawet zabijani. Tak działo się w przeszłości i tak dzieje się w naszych czasach. To smutne i tragiczne, a więc korzystajmy i tym mocniej cieszmy się sztuką!

Warto przypomnieć, że spektakl święci triumfy nie tylko w Warszawie, ale również we Francji. Szkoda, że Nowy Teatr nie ma możliwości wystawiania „Kabaretu” częściej.

Kurzy się!

środa, 16 kwietnia 2014

„Szapocznikow. Stan nieważkości/No Gravity”

„Szapocznikow. Stan nieważkości/No Gravity” w reż. Barbary Wysockiej - impreza towarzysząca 34 WST.

Alina Szapocznikow była rzeźbiarką, która odnosiła sukcesy artystyczne na Zachodzie i Wschodzie, co nie było łatwe w czasach komunistycznych. Świadczy to zarówno o dużej sile jej sztuki jak i o ogromnej energii, dzięki której artystka pokonywała przeciwności. Aktualnie rzeźby  artystki znajdują się w najbardziej prestiżowych galeriach świata: Tate Modern  oraz  Centre Georges Pompidou. Niedawno w nowojorskim MoMA odbyła się wystawa twórczości Aliny Szapocznikow pt. „Sculpture Undone 1955-1972”. Przegląd prac artystki spotkał się z przychylnymi recenzjami między innymi w The Guardian i New York Times. Szapocznikow uważana jest za prekursorkę rzeźby  konceptualnej w Polsce oraz za pionierkę nurtu feministycznego. Aktualny trend polegający na eksponowaniu kontekstu gender w sztuce dodatkowo przyczynia się do wzrostu jej popularności.

Aktorka i reżyserka Barbara Wysocka napisała scenariusz, wyreżyserowała i opracowała muzycznie spektakl. Jako koproducent występowała Centrala pod wodzą Marty Kuźmiak, a w przedsięwzięciu uczestniczyły także Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie oraz Teatr Polski we Wrocławiu. Scenografia spektaklu była ascetyczna i składała się głównie z czaszy spadochronu, który został przygotowany w taki sposób, żeby dwójka aktorów: Barbara Wysocka i Adam Szczyszczaj mogli na bieżąco, w czasie spektaklu swobodnie zmieniać jego ustawienia przy pomocy systemu linek i bloczków. Akcji na scenie towarzyszyły prezentacje filmowe wyświetlana na ekranie. Dzieła artystki były prezentowane jedynie w formie miniatur. Pomimo zbliżeń uzyskanych przy pomocy kamery cyfrowej, nie można było mówić o dobrej jakości i czytelności obrazu. Wielka szkoda, liczyłem na okazalszą prezentację rzeźb i rysunków artystki, bo jej prace nie są jeszcze znane szerokiej publiczności w Polsce, a zasługują na to.

Aktorzy przybliżali nam postać Szapocznikow inscenizując dialogi, cytując listy lub wywiady artystki. W tym samym czasie Barbara Wysocka odtwarzała fizyczną pracę rzeźbiarki i na oczach widzów powstawały gipsowe odlewy różnych części ciała, co było charakterystyczne dla twórczości Szapocznikow.


Z tej gmatwaniny słów, obrazów i gipsu wyłaniał się powoli obraz artystki, rzeźbiarki, kochanki, matki, kobiety, która miała wilczy apetyt na życie. Wprost je pochłaniała. Szapocznikow chciała żyć intensywnie, odczuwała silną potrzebę „nadrabiania” utraconych przez wojnę i chorobę lat. Paradoksalnie, niska temperatura i zapach świeżej farby odczuwane w dolnej sali Muzeum Sztuki Nowoczesnej potęgowały odczucie autentycznego obcowania z rzeźbiarką w jej pracowni. Spektakl obejrzałem z dużym zainteresowaniem i jestem przekonany, że inscenizacja skłoni wielu odbiorców do zapoznania się z twórczością Aliny Szapocznikow.

Kurzy się!

wtorek, 15 kwietnia 2014

Popo i Pipi

"Leonce i Lena" w reż. Łukasza Fijała w Teatrze Studyjnym PWSFTViT w Łodzi.

Karl Georg Büchner, genialny niemiecki pisarz, poeta, dramaturg, naukowiec i rewolucjonista napisał Leonce i Lenę w 1836 roku z przeznaczeniem na ogłoszony w Stuttgarcie konkurs: "na najlepszą, jedno lub dwuaktową komedię prozą lub wierszem". Z przyczyny niedotrzymania terminu dostarczenia dzieła, ta w istocie trzyaktowa komedia została odesłana autorowi bez przeczytania i zapomniana czekała kolejne 60 lat na swoją premierę. Erich Kästner, nieżyjący niemiecki krytyk teatralny i pisarz o uznanym w Niemczech dorobku uważał sztukę "Leonce i Lena" za jedną z kilku najważniejszych komedii klasycznych języka niemieckiego. Moim zdaniem komedia nie wytrzymała próby czasu, pomimo uwspółcześnienia tekstu niezłym, autorskim przekładem Łukasza Fijała.

Władze Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi zdecydowały się na eksperyment i reżyserię spektaklu dyplomowego wystawianego w Teatrze Studyjnym w Łodzi powierzyły właśnie autorowi przekładu, studentowi PWST z Krakowa, a nie doświadczonemu reżyserowi bądź aktorowi. Trzeba przyznać, że z tego karkołomnego zadania młodzież: reżyser, studentki i studenci z Łódzkiej Szkoły Filmowej wywiązali się zaskakująco dobrze.

Akcja komedii rozgrywa się w dwóch nierzeczywistych krajach: "Popo", co w języku dziecięcym oznacza pupę i "Pipi", czyli siusiu, co określiło od razu nierealność przedstawionego w komedii świata. Intryga jest klasyczna, dworska. Książę królestwa Popo grany w jednym spektaklu zamiennie przez Michała Barczaka i Pawła Dobka został przymuszony wymogami polityki do wzięcia za żonę księżniczki z kraju Pipi. (Anna Pijanowska) Młodzi nie zgadzając się na ślub bez miłości uciekają, a i ich ucieczka staje się podstawą do zbudowania całej intrygi.

Reżyser sprawiedliwie rozdzielił znaczące role pośród wszystkich studentów, niestety, partie kobiece w sztuce są marniutkie i nieznaczące, a więc dwie młode artystki miały znacznie mniejsze pole do popisu niż panowie, tym niemniej, moją uwagę zwróciła Anna Pijanowska, aktorka o klasycznej, szlachetnej urodzie, która wydaje się, że jest stworzona do ról księżniczek i arystokratek. Pośród panów zdecydowanie podobał mi się Jakub Kryształ (Ochmistrz, Mistrz Ceremonii, Prezydent, Kaznodzieja) oraz niezwykle sprawny fizycznie Paweł Dobek.

Warto w kontekście tego przedstawienia dodać, że w pierwszej dekadzie maja br. w Łodzi odbędzie się festiwal spektakli dyplomowych wszystkich wydziałów aktorskich i będzie to idealna okazja do porównania umiejętności i talentu absolwentów wydziałów aktorskich w kraju.


Kurzy się!