czwartek, 19 czerwca 2014

„Kotka na gorącym, blaszanym dachu” w Teatrze Narodowym w Warszawie.

W przypadku tej realizacji publiczność ignoruje liczne, niepochlebne recenzje i wali tłumnie na spektakl, szczelnie wypełniając widownię Sceny przy Wierzbowej, jednej ze scen Teatru Narodowego. Sztuka od wielu miesięcy „idzie” przy nadkompletach. Ogromna popularność artystów biorących udział w przedstawieniu magnetycznie przyciąga widzów, a krytyka pobudza tylko do obejrzenia spektaklu i własnej oceny.

Dlaczego „Kotka na gorącym, blaszanym dachu” Tennessee Williamsa wystawiona w Teatrze Narodowym w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza zostawiła mnie z poczuciem niedosytu?

fot. Robert Jaworski
Dlatego, że wybitny Janusz Gajos (Duży Tata) w kluczowej scenie rozmowy z Brickiem (Grzegorz Małecki) skupił się bardziej na uwydatnieniu efektownych i rubasznych detali, niż na zbudowaniu autentycznej postaci ojca zmuszonego przez śmiertelną chorobę do refleksji nad własnym życiem i przyczynami braku porozumienia z synem.
Również z tego powodu, że efektowna Edyta Olszówka (Margaret) rozhuśtała swoją rolę potężnymi emocjami, co nie było nieodzowne aż w takim wymiarze. Grała wszak kobietę, która chłodno kalkulowała i wykorzystywała swoje atuty w walce z Mae (Beata Ścibakówna) w wyścigu synowych o rodzinną sukcesję.
Ponieważ nieudane: plastyczna i muzyczna oprawy spektaklu nie ułatwiły artystom tworzenia odpowiedniej relacji z widownią.

Uderzający brak szacunku dla swoich najbliższych, hipokryzja w relacjach ze społecznością lokalną i religijną, żądza bogactwa oraz gburowaty, prostacki język uwypuklony soczystym tłumaczeniem Jacka Poniedziałka to obraz self made mana – Dużego Taty,  który dorobił się i urzeczywistnił american dream. Ówczesne Południe USA nie było jak ze snu. Obowiązywała wciąż segregacja rasowa i pruderyjne normy obyczajowe, których przekroczenie potrafiło zrujnować niejeden życiorys, co pokazał Tennessee Williams we wcześniejszym „Tramwaju zwanym pożądaniem”. Niepokój Dużego Taty spowodowany domniemanym homoseksualizmem syna, nie zaskakiwał w tym kontekście.

Widzowie, którzy żywo reagowali podczas trwającego 105 minut spektaklu odebrali filozoficzno-artystyczny przekaz o tym, że czasami najtrudniej porozumieć się z ludźmi, z którymi jest się najbliżej. Pozostali z zapadającymi w pamięć scenami walczących Kocic: Margaret i Mae, które nie żałowały swych ostrych pazurów i drapały na lewo i prawo, walcząc o majątek i akceptację swoich mężczyzn. Potwierdzili swoje przeczucia, że nowobogackie rodziny o pokazanej w dramacie hierarchii wartości są wciąż takie same, również  tu i teraz, w Polsce. Przypomniano im, że ludzie na szczęście różnią się między sobą i każdy, tak jak Brick, powinien mieć prawo do życia opartego na własnych wyborach.


Otrzymali zaskakująco dużo, jak na „nieudaną” inscenizację.

Kurzy się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz