środa, 30 kwietnia 2014

Kłopot z Królem Learem.


Król Lear Teatr Polski, reż. Jacques Lassalle.

Fot. Marta Ankiersztejn
Z Królem Learem miałem zawsze kłopot. To dzieło Szekspira wymykało się ocenie i nie pasowało do mojego wyobrażenia o angielskim teatrze u progu siedemnastego wieku. Najprawdopodobniej analogiczny kłopot mieli ludzie teatru przez dwa stulecia po premierze i stąd wynikało scalanie wersji, zmiany zakończenia i inne poprawki, które manipulowały losami Kordelii i Leara. Po prostu sztuka nie dawała nadziei, kończyła się fatalnie dla wszystkich bohaterów, nieliczni, którzy przeżywali, tkwili w traumie. W dwudziestym pierwszym wieku ta beznadzieja, okrucieństwo i brak happy endu już  nikogo nie szokuje.

Za każdym razem, kiedy powstawała nowa inscenizacja tego dzieła liczyłem, że usłyszę odpowiedź na najważniejsze pytania: co stało się przed pierwszą sceną? Dlaczego Lear postanowił oddać władzę? Co nim kierowało? Dlaczego doświadczony i silny jeszcze człowiek, skuteczny władca o kilkudziesięcioletnim, królewskim doświadczeniu, posiadający dobrych doradców podjął taką decyzję?

Oczywiście, jak łatwo się domyślić, Jacques Lassalle (reżyseria) i Andrzej Seweryn (Król Lear) nie odpowiedzieli wprost na tak sformułowane pytania. Andrzej Seweryn grał świadomie nie sugerując widzom żadnego pomysłu na odpowiedź, a reżyser dał jedynie do zrozumienia, że decyzja króla nie była podjęta pod wpływem impulsu, ale była przemyślana. Na ścianie komnaty, przed spotkaniem z córkami zawisła mapa z zaznaczeniem podziału królestwa na trzy części, tak więc Lear przygotował i przemyślał wcześniej cały konkurs prezentacji miłości do starego ojca. Na pozostałe pytania, jak zwykle, widz musiał odpowiedzieć sam.

Wielu wybitnych aktorów zmagało się z rolą Króla Leara, a teraz Andrzej Seweryn może zapisać kolejne zwycięstwo na swej artystycznej drodze. Był perfekcyjny. Pokazał swój kunszt. Jest to jego wybitna rola. Nie grał starego króla. Był Królem Learem.

Fot. Marta Ankiersztejn
Dzielnie sekundował mu Jarosław Gajewski (Błazen), który potrafił zaprezentować sylwetkę błazna - filozofa, błyskotliwego oraz ironicznego twórcę celnych ripost i złotych myśli. Taki Błazen był potrzebny królowi i działał na niego wręcz ożywczo. Niektórzy twierdzą nawet, że Błazen był częścią postaci Leara. Wbrew pozorom, Gajewski nie mówił ze sceny wielu śmiesznych rzeczy, a jednak widownia reagowała bardzo żywiołowo. Geniusz Szekspira i świetna interpretacja artysty pozwoliły na to, aby wykorzystać występujące w tej sztuce zjawisko relatywizacji poczucia humoru, a więc jego zmiany w relacji do prezentowanego w sztuce, skrajnego poziomu bólu i nieszczęścia.     

Scenografia (Dorota Kołodyńska) była ascetyczna i minimalistyczna, z dwoma wyjątkami: bogatej projekcji (Mikołaj Molenda) obrazów i dźwięków burzy, która wywarła na mnie ogromne wrażenie oraz końcowej sceny teatru cieni ilustrującej marsz rycerzy niosących ciała Leara i jego córki. Brakowało mi natomiast w kilku momentach intensywniejszego oświetlenia kierowanego na artystów, nie było ich po prostu wyraźnie widać, a myślę, że można to było zrobić bez uszczerbku dla podtrzymania mrocznej atmosfery.

Równie minimalistyczny był świat muzyczny spektaklu (Mirosław Jastrzębski). Kilku kluczowym scenom towarzyszył dokuczliwy, jednostajny dźwięk podkreślający klimat zdrady, zbrodni i nieuchronności katastrofy. Brak muzyki nie przeszkadzał i był świadomym zabiegiem reżyserskim.

Przyznam, że nieco obawiałem się, czy wybitny reżyser, sercem artysta francuski Jacques Lassalle, który ma we krwi wyrafinowanego Moliera będzie w stanie oddać atmosferę bardziej „kuglarskiego” i „błazeńskiego”, angielskiego teatru szekspirowskiego. Moje obawy nie spełniły się, poza jednym wyjątkiem. Skądinąd trafny pomysł, aby postaci w przedstawieniu znikały bądź pojawiały się w kilkunastu miejscach, przechodząc często wśród widzów nie wypalił w całości, a to z powodu dramatycznej koturnowości, którą prezentowali prawie wszyscy pojawiający się kolejno aktorzy. Defilowali równo, jak żołnierze, a przecież aktor grający gońca, czy zmęczonego konną jazdą posłańca mógłby zróżnicować nieco tempo swojego ruchu scenicznego. To był drobiazg, ale bardzo rzucający się w oczy i akcentowany echem kroków, które nie były zagłuszane muzyką.

Spędziłem blisko cztery godziny obcując z Szekspirem i doznając wielu wzruszeń, ale wszystko wskazuje na to, że z Królem Learem będę ponownie miał kłopot. Znowu będę czekał na kolejną inscenizację, która da mi nowe, prawdziwe odpowiedzi.


I bardzo dobrze. 

Kurzy się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz