piątek, 13 lutego 2015

Za-ba-ry-ka-do-wać!

Rzeźnia Sławomira Mrożka w reżyserii Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie.

Dramat Sławomira Mrożka można uznać za krytyczną wypowiedź na temat nowych nurtów w sztuce europejskiej z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, których szczególnym przykładem była sztuka akcjonistów wiedeńskich. Byli to przede wszystkim: Hermann Nitsch, Günter Brus, Otto Muehl, Rudolf Schwarzkogler. 

Grupa z komuny Otto Muehla
(Muehl pierwszy z prawej)
fot. S.Klein
Warto przypomnieć, że akcjoniści szokowali wtedy przedstawieniami kultu rytuałów, na przykład zabijali zwierzęta w inscenizowanym obrządku ofiarnym, orgiami seksualnymi, publiczną masturbacją, okaleczeniami, często podczas ich performance było dużo krwi, ekskrementów i nagości. Wsławili się również tym, że łamali te wszystkie tabu śpiewając w tym samym czasie hymn austriacki, co spowodowało natychmiastowy areszt nałożony na Güntera Brusa. 

Akcjoniści protestowali w ten sposób przeciwko mieszczańskiej, katolickiej obyczajowości oraz przeciwko temu, że Austria nie przeprowadziła rozliczeń z własną, faszystowską przeszłością.

Tytułowa rzeźnia symbolizowała właśnie taką, nowoczesną sztukę. Mrożek zajął w tym wypadku konserwatywne stanowisko i zestawił ją z tradycyjną sztuką wysoką, która jego zdaniem niestety przegrała i uległa nowym trendom. Przecież Skrzypek (Tomasz Schuchardt), pomimo wirtuozostwa i talentu, które cudownym trafem dostał w prezencie od Niccolo Paganiniego (bardzo udana, trudna rola Dariusza Wnuka), zafascynowany mięsem, a zwłaszcza wątróbką, porzucił instrument i został rzeźnikiem. W grze tego aktora czułem inspirację kreacjami Dustina Hofmanna z pamiętnych filmów: Rain Man i Midnight Cowboy. 

fot. Bartek Warzecha
Dodatkowo podkreślam udaną rolę Piotra Fronczewskiego (Dyrektor filharmonii), którego przemówienia znalazły uznanie i zrozumienie pośród widowni, chociaż ich treść, taka jak przeciwstawienie miastu wsi była podana właśnie „jak u Mrożka”, czyli trąciła absurdem i jednocześnie była rzeczywistością. Najprzedniejsze było wykrzyczane: „zaszyć, zaczopować, zaklinować, załatać, zamurować. Za-ba-ry-ka-do-wać!”, które jednak nie odniosło skutku i musiano skapitulować wobec powszechnego zbydlęcenia.

fot. Bartek Warzecha
Ciepłe słowa mam dla Magdaleny Zawadzkiej (Matka), która pokazała w przekonujący sposób zaborczość i nadopiekuńczość wobec syna. Zabrakło jedynie okazania mu odrobiny ciepła i prawdziwej, matczynej czułości, ale być może było to ustalone z reżyserem. Podobała mi się także Flecistka, oszczędnie zagrana przez Emilię Komarnicką. Reżyser, Artur Tyszkiewicz nie eksperymentował, postawił na słowo w wykonaniu aktorów decydując się na minimalistyczną scenografię i szczątkową, podkreślającą atmosferę quasi-horroru muzykę.

Na szczęście światowa sztuka, raz wolniej, raz szybciej, ale jednak rozwija się nadal, chociaż niektórzy artyści i krytycy twierdzą, że współczesność sztuki jest jedynie zapętlającym się dialogiem z przeszłością. Może nie jest aż tak źle, czasami pojawiają się dzieła nowatorskie i wartościowe, co pozwala mieć nadzieję, że kolejni dramaturdzy wykorzystają szansę i skomentują nowe trendy biorąc przykład z osiągnięć mistrza, Sławomira Mrożka.

Kurzy się! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz