„Lilla Weneda” opisuje starcie legendarnych plemion
Lechitów i Wenedów. Juliusz Słowacki umieścił akcję swojego dramatu w czasach pradziejowych,
na terenie obecnych Kujaw, nad jeziorem Gopło. Michał Zadara, reżyser sztuki wystawionej w Teatrze Powszechnym,
przeniósł ją i pokazał w bliżej nieokreślonym czasie w XX wieku. Najechani
Wenedowie zostali pokazani jako formacje partyzanckie, a ich najeźdźcy Lechici
zostali ubrani w mundury nowoczesnej armii, której metody przesłuchiwania jeńców
kojarzyły się z NKWD lub CIA.
fot. Krzysztof Bieliński |
Przyznam, że czekałem z niecierpliwością na to, jaka
będzie warstwa wizualna tego spektaklu. Liczyłem na równie atrakcyjną
scenografię, jak w wystawionym nieco wcześniej „Fantazym”, który przyznam
podobał mi się dużo bardziej. Czekałem na dekoracje, które przeniosłyby widza w
świat pierwotnych bagien, moczarów i mgieł. Niestety, pod tym względem
przedstawienie nie spełniło moich oczekiwań. Tym razem Robert Rumas zdecydował się
na proste rozwiązanie z dominującym na scenie, błotnistym placem,
który bardzo przypominał scenografię z „Rewizora" Nikołaja Kolady wystawionego
niedawno w warszawskim Teatrze Studio.
fot. Krzysztof Bieliński |
Spektakl zaskakiwał mnie przeplatanką scen interesujących
oraz interpretowanych w niezrozumiały sposób. Jeśli chodzi o te pierwsze, to
godna podkreślenia była kreacja Arkadiusza Brykalskiego (Lech), który bardzo przekonująco
zaprezentował mężczyznę, który co prawda miał problemy w relacjach z własną
żoną Gwinoną (udana rola Pauliny Holz), ale jednocześnie wyśmienicie dawał
sobie radę jako dowódca i żołnierz, a dodatkowo świetnie prezentował się w mundurze (kostiumy Arek Ślesiński). Warte
zauważenia były też role Derwida zagranego spokojnie przez doświadczonego
Edwarda Linde-Lubaszenkę oraz żywego jak srebro, przekonującego Ślaza w
wykonaniu Bartosza Porczyka.
Wielu scenom towarzyszył dźwięk helikopterów i
odgłosy radiostacji wojskowych. Być może z tego powodu artyści bardzo często
wręcz przekrzykiwali się. Nie przekonały mnie również kreacje obu córek
Derwida. Lilla (Barbara Wysocka) przedstawiła tę postać w taki sposób, że
bardziej przypominała hardą, sprytną i nieco wulgarną łączniczkę z oddziału
partyzanckiego, niż kruchą, pełną dobroci i zdolną do najwyższej ofiary, kochającą
córkę. Dodatkowo, nie mogłem zaakceptować interpretacji artystki, często pełnej dziwnych zawieszeń. Z kolei Roza (Karolina Adamczyk), szamanka plemienna i wróżbitka
nie potrafiła wprowadzić na scenę mrocznej atmosfery czarów i tajemnicy. Była
tylko krzykliwą, apodyktyczną kobietą, córką wodza. To było za mało.
fot. Krzysztof Bieliński |
Słowacki przedstawił w dramacie dualizm struktury
polskiego narodu, który wywiódł z teorii podboju, w której jedna grupa bardziej
zwarta kulturowo i silniejsza cywilizacyjnie podbiła nowe tereny i zdominowała pokonane
ludy. Teoria ta miała wytłumaczyć różne typy zachowań Polaków, a pośrednio wieszcz
dał w ten sposób odpowiedź na pytanie o przyczyny klęski Powstania
Listopadowego, których Słowacki upatrywał w braku bohaterstwa i upadku ducha
walki.
Michał Zadara zawiesił te interpretacje
pozostawiając widzów z obrazem bezlitosnej, współczesnej wojny, która nieuchronnie
prowadziła do unicestwienia obu stron konfliktu. Potrzeba ofiary i bezowocne poszukiwanie
niezłomnego ducha za sprawą instrumentów o nadprzyrodzonych właściwościach na zawsze zostały wpisane w wizję Polski i Polaków. Nihil novi sub sole.
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz