poniedziałek, 12 maja 2014

Centrala nas obroni

„Zbójcy” Friedricha Schillera w reż. Michała Zadary,  Teatr Narodowy

fot. Krzysztof Bieliński
Współcześni twórcy chętnie sięgają po dramat „Zbójcy” Friedricha Schillera. Tym razem z tym dziełem zmierzył się Michał Zadara, warszawski artysta o uznanym dorobku.

Reżyser umieścił akcję dramatu w czasach współczesnych, co mnie nie zdziwiło, gdyż jest to zabieg bardzo dobrze zadomowiony w teraźniejszym, polskim teatrze. Ogromne wrażenie wywarła na mnie znakomita scenografia Roberta Rumasa wsparta projektem inżynierskim Mirosława Łysika. Twórcy wykorzystali duże możliwości techniczne, jakie daje zaplecze Teatru Narodowego i przygotowali naprawdę wyśmienite dekoracje. Do tego należy dodać kilka ciepłych słów o właściwym oświetleniu i świetnych ilustracjach filmowych. (Artur Sienicki). Najlepszym dowodem perfekcji oprawy scenograficznej  i filmowej spektaklu była kapitalna scena samochodowej ucieczki zbójców, filmowana kamerą cyfrową i odtwarzana na ekranie w czasie rzeczywistym.

Intryga dramatu opierała się na klasycznym szekspirowskim konflikcie, gdzie zazdrosny i żądny władzy Franciszek Moor (Przemysław Stippa) spreparował dowody rzekomych przewin swojego brata Karola (Paweł Paprocki) w taki sposób, aby ojciec (Mariusz Bonaszewski) wyrzekł się syna, co spowodowało zejście Karola na drogę buntu i występku. W tle znalazła się jeszcze piękna kobieta: Amalia Edelreich (Wiktoria Gorodeckaja), o której względy rywalizowali obaj bracia.

Niestety, może sprawiło to zmęczenie, gdyż artyści grali czwarty, kolejny spektakl od dnia premiery, czy też spowodował to wybór archaicznego, dziewiętnastowiecznego tłumaczenia Michała Budzyńskiego, ale żadna kreacja z katalogu głównych ról nie wypadła dobrze. Dramat oryginalnie składał się z pięciu aktów, które Michał Zadara podzielił na trzy części oddzielone przerwami, które były również w efektowny sposób wyreżyserowane(!). Część pierwsza, jeśli chodziło o grę aktorską wypadła bardzo obiecująco, ale wraz z upływem czasu obserwowałem usztywnienie artystów i pogłębiającą się sztuczność artystycznego przekazu.  Życzenie wyrażone napisem namazanym farbą na ścianie scenicznego pomieszczenia, w którym kwaterowali zbójcy „Centrala nas obroni” nawiązujące w dowcipny sposób do postaci reżysera, akurat w tym zakresie pozostało bez echa. Nie udało się obronić głównych ról.

Na tym gasnącym tle bardzo dobrze zaprezentowało się dwóch aktorów: Mateusz Rusin (Szwajcer) oraz Przemysław Wyszyński (Roller), którzy prezentowali dynamikę i równy, wysoki poziom przez całe przedstawienie. Dotrzymał im kroku Tomasz Sapryk w epizodycznej roli księdza, którego teatralną postać Schiller stworzył na pamiątkę swojego nauczyciela, pastora Mosera.

„Zbójcy” w momencie powstania zadziwiali swoją oryginalnością i stali się w owych czasach sensacją. Schiller za afirmowanie republikańskich i w istocie rewolucyjnych ideałów został uznany kilka lat później honorowym obywatelem rewolucyjnej Republiki Francuskiej. Michał Zadara na szczęście odarł dramat z publicystyki pozostawiając widzom historię o skrajnych namiętnościach, o miłości i honorze.

fot. Krzysztof Bieliński
Friedrich Schiller w 1781 roku, kiedy opublikował „Zbójców”, miał 22 lata. Twórca znał już „Cierpienia młodego Wertera” Goethego wydane siedem lat wcześniej. Dramat „Zbójcy” został zakwalifikowany wspólnie z tą powieścią jako sztandarowe dzieło okresu „Burzy i naporu”, który był ideologicznym protestem przeciwko niesprawiedliwościom i uciskowi panującym w rozdrobnionych państewkach niemieckich, a od strony artystycznej stanowił przedmoście romantyzmu odwołując się do uczuć i wyobraźni twórczej.

Niestety, tej burzy i tego naporu nie wytrzymali artyści grający role pierwszoplanowe, a szkoda, bo była szansa na znakomitą inscenizację.

Kurzy się!

piątek, 9 maja 2014

Tak krawiec kraje.

„Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej, w reż. Wojciecha Kościelniaka w teatrze Ateneum.

fot. Bartek Warzecha
Doświadczony reżyser, aktor i twórca widowisk muzycznych Wojciech Kościelniak zdecydował się na wznowienie spektaklu sprzed 50 lat „Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej. Reżyser znacznie ograniczył obsadę w stosunku do pierwowzoru, ale siedmioro artystów i znakomity kwartet muzyczny (!) dawało sobie świetnie radę z kolejnymi, stanowiącymi odrębne całości scenami, z których składał się spektakl.  

W pierwszej, tzw. przedwojennej części inscenizacji wyróżniłbym Joannę Kulig za świetne piosenki i znakomity monolog kabaretowy, w którym artystka pokazała swoje duże możliwości komiczne.

Wszystkie sceny łączył doskonały w tym przedstawieniu Krzysztof Tyniec (Entreprener), który w błyskotliwy sposób zapowiadał, pointował, śpiewał i wykonywał akrobatyczne skoki ze sceny.  Mistrz kabaretu wywiązał się znakomicie z trudnej roli wymagającej oprócz klasy artystycznej równie znakomitej sprawności fizycznej i dobrej kondycji.

fot. Bartek Warzecha
W drugiej części (powojennej) świetnie wypadła Olga Sarzyńska, która wykonała w bardzo ciekawy sposób „Walczyk Warszawy” (Jurandot/Rzewuski) interpretując go skrajnie odmiennie od znanej wszystkim wersji w wykonaniu Ireny Santor.

Warto podkreślić znakomitą formę muzyków, którzy w wielu sytuacjach wzorowo współpracowali ze śpiewającymi aktorami , a momentami wręcz prowadzili z nimi dialog muzyczny, który od czasu do czasu skrzył się efektownymi , idealnie rozłożonymi muzycznymi akcentami.

Przedstawienie nie ma wybitnej scenografii (Wojciech Kościelniak przy współpracy Ryszarda Hodura) i kostiumów (Anna Englert), co w tego typu widowiskach jest bardzo ważne dla końcowego efektu. Rozumiem to, bo tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Ograniczenia budżetowe odcisnęły widoczne piętno na tym spektaklu, który nabrał charakteru inscenizacji przygotowanej w  oparciu o budżet dzielnicowego domu kultury, a nie czołowego, stołecznego teatru, co jednak nie pozbawiło widzów przyjemności obcowania z dobrą piosenką i rozrywką na przyzwoitym poziomie.

Kurzy się!