„Białe Małżeństwo” Tadeusza Różewicza
zmarłego w zeszłym roku wybitnego poety i dramaturga pierwotnie opublikowano w
Dialogu nr 2/1974. Dzieło miało swoją prapremierę w nieistniejącym już
impresaryjnym Teatrze Małym, scenie kameralnej Teatru Narodowego w Warszawie.
fot. Krzysztof Bieliński |
Otwartość z jaką sztuka opowiadała o seksualności człowieka przed czterdziestu laty szokowała. Zadziwiały zwłaszcza didaskalia
Różewicza, w których autor bez ogródek opisywał różne „rosnące trzony”, a w
scenie bliskości Bianki i Dziadka zapragnął nawet „białego członka podobnego do
grzyba sromotnika”. Dramat został nawet z tego powodu negatywnie wspomniany podczas
kazania Prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego w kościele oo. Paulinów na Skałce w
Krakowie. Wiele lat później Tadeusz Różewicz w wywiadzie opublikowanym przez
Tygodnik Powszechny (48/2008) powiedział, że jego sztuka była tylko bajką dla
dzieci, snem o płci. Autor uważał, że ktoś widocznie chciał mu zrobić „przysługę”
i złośliwie podesłał Kardynałowi egzemplarz Dialogu.
fot. Krzysztof Bieliński |
Historia zatoczyła koło, a sztuka, tym razem w
reżyserii Artura Tyszkiewicza, wróciła na deski Teatru Narodowego w Warszawie.
Z atmosfery skandalu nie zostało już nic, a widzów do teatru przyciągnęła
pierwszorzędna obsada i ciekawość, co jeszcze da się wycisnąć ze sztuki,
którą w Polsce zrealizowano w teatrach już dwadzieścia cztery razy!
Artur Tyszkiewicz deklarował odkrycie i pokazania odrealnienia
i poetyckości dramatu Różewicza. Rzeczywiście, w wielu scenach nie wiadomo
było, czy zachowania postaci były realne, czy rozgrywały się tylko w ich
głowach. Z drugiej strony niemalże wiernie i realistycznie opowiedziano całą historię unikając tradycyjnego finału. Myślę, że reżyser zatrzymał się w połowie drogi pomiędzy wzmocnieniem poetyki
dramatu, a realnością, czyli tradycyjnym kontekstem płciowości, co nie wyszło spektaklowi
na dobre, gdyż odebrało mu spoistość i w rezultacie utrudniło jego odbiór. Czułem,
że artysta nie zrealizował swojego ciekawego pomysłu inscenizacyjnego do końca.
fot. Krzysztof Bieliński |
Na pełne uznanie zasługiwała za to gra artystów, którzy
występowali na scenie przy ulicy Wierzbowej. Z pewnością należy pogratulować
kreacji Jerzemu Łapińskiemu (Dziadek), który z humorem przedstawił różnorodne rozterki trapiące starego człowieka. Jego Fetyszysta jakimś cudem wzbudzał sympatię! Dzielnie
spisały się też Pauliny Szostak (Bianka) i Korthals (Paulina), które z
powodzeniem udźwignęły trudne role dziewczyn odkrywających własną seksualność.
Szczególnie zapamiętam przejmującą scenę spowiedzi,
kiedy wszyscy występujący w spektaklu artyści przekonująco pokazali, jak bardzo
ich bohaterowie poszukiwali pomocy, która nie nadeszła z żadnej strony. Ani od
Boga, ani od innych ludzi. Pozostali do końca sami, ze swymi napędzanymi libido
problemami.
W wielu scenach pomogła artystom udana scenografia (Justyna
Elminowska), dzięki której na niewielkiej przestrzeni, bez przerywania
ciągłości spektaklu, w ciągu kilku sekund aranżowano nowe, ciekawe sytuacje
sceniczne.
Niedawno obejrzałem w warszawskim Teatrze Ateneum „Rzeźnię”
Sławomira Mrożka w realizacji praktycznie tego samego zespołu twórców.
(reżyseria, scenografia, muzyka, ruch sceniczny). Obie sztuki miały swoje
prapremiery w 1975 roku i łączył je nie tylko rok wystawienia. W obu
przypadkach dramaturdzy uprawiali sztukę, w której chcieli opowiedzieć o czymś
ważnym. Ci wielcy artyści potrafili w oparciu o inspirację czerpaną z całkiem
realnych wydarzeń (bunt Akcjonistów, czy przemiana poetki Marii Komornickiej w
postać Piotra Odmieńca Własta) potrafili wypowiedzieć się na tematy
ponadczasowe, ważne, dotyczące samego człowieka i kultury. Teraz niełatwo o
takich Twórców. Cierpliwie czekamy.
Kurzy się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz